To było upalne lato! Liście na gałęziach, trawa na łąkach wszystko powiędło i pożółkło, czekając nadaremnie na deszcz. Nie chciał przyjść i ludzie martwili się, że złe będą plony, że nie ma gdzie paść koni ani owiec. Aż pewnego dnia zjawił się we wsi stary dziad, co tak się znał na zamawianiu pogody jak koń na fruwaniu. Ale że był stary i mruczał do siebie rozmaite czarodziejskie zaklęcia, ludzie błagali go, aby sprowadził deszcz.
– Dobrze – zgodził się dziad. – Ale dacie mi za to sto kilo gruszek.
Bo dziad był bardzo łasy na gruszki. Zaprowadzili go ludzie w pole, żeby wziął się jak najszybciej do ściągania deszczu. Dziad usiadł sobie w ocienionym miejscu, poskrobał się w głowę i zamruczał:
- Jek – szmek, trin – gin, szow – bow, efta – cefta, ochto – mochto!
Wszyscy ludzie przeżegnali się nabożnie, a dziad kazał im wracać do domów.
Kiedy odeszli, rzekł sam do siebie: " Jakże ja im sprowadzę ten deszcz? Choćbym mruczał tydzień cały, to i tak ani jednej kropelki nie wycisnąłbym z czystego nieba. Boję się, że nie tylko nie dostanę ani jednej ulęgałki, ale jeszcze mnie ludzie w dodatku kijami wytłuką...”
Spojrzał dziad w lewo, spojrzał w prawo, przed siebie i za siebie, ale nie znalazł na niebie ani kawałeczka chmurki. W pobliżu siedział lis w swojej kryjówce i czatował na jakąś zdobycz.
Słyszał, co dziad powiedział, rzekł więc do siebie:
-„Poczekaj no, dziadu! Już ja ci ściągnę taki deszcz, że ci ucho ogłuchnie, gęba oniemieje, a oko zbieleje!”
Wyskoczył z kryjówki, pomerdał kitą i rzekł do dziada:
– Kłaniam się uniżenie wielmożnemu panu! Słyszałem, że prosisz o deszcz. Chętnie w tym dopomogę, jako że znam świetnie sztukę sprowadzania deszczu. Musisz mi tylko przyrzec, że nikomu nie piśniesz o tym ani słówka. Przyjdę do ciebie wieczorem. Przygotuj dla mnie tłustą, pieczoną gęś, a ściągnę deszcz jeszcze tej nocy.
Dziad z radością zgodził się na to i w te pędy pobiegł do wsi.
Tam oznajmił wszystkim ludziom:
– Dziś w nocy będzie padać! Ja sprowadzę deszcz! Szykujcie sto kilo gruszek!
Poszedł dziad do karczmy, kazał upiec tłustą gęś i nakryć do stołu.
Wieczorem przyszedł lis i najadł się do syta, a potem wypił jeszcze dzban piwa.
– No, a teraz, kochany gościu – rzekł dziad – zrób coś, żeby zaczęło padać, bo ludzie czekają na deszcz.
– Zaraz, wielmożny panie! – powiedział lis. – Wyjdę teraz, a kiedy cię zawołam, wybiegnij na dwór.
Poszedł lis na podwórze i znalazł tam stojącą u drzwi drabinę i beczkę piwa. Zanurzył swój puszysty ogon w piwie, wlazł na drabinę i zawołał:
– Chodź już, wielmożny panie, i popatrz tylko, jaki deszcz!
Dziad wybiegł przed próg, a lis zdzielił go z całej siły mokrym ogonem między oczy, aż zamroczył dziada.
Uciekł więc z powrotem do izby, a lis za nim.
– Brrr! – otrząsnął się lis. – To dopiero psia pogoda! Futro mi całkiem przemokło! Spójrz no! l podsunął dziadowi pod nos swoją mokrą kitę.
– Tak, tak! – pisnął dziad. – Niezła pogoda! Właśnie o to mi chodziło.
Wytarł dziad mokrą twarz i usiadł przy stole.