Kto się boi bardziej niż zając
bajka łotewska
Siedział sobie zając w norce i lamentował:
— Mam ja, biedny, zmartwienie! Nie mogę stąd wytknąć nosa, żeby ktoś nie czyhał na moje życie. To wilk, to lis, to ryś, a cóż dopiero ci myśliwi, co chodzą po lesie z psami.
Rzucił okiem na niebo i jeszcze sobie przypomniał:
— A poza tym ptaki drapieżne! Orzeł czy jastrząb pilnują mnie we dnie, sowa w nocy. Ach, mam takie straszne kłopoty, że żyć mi się odechciewa!
Tak się nad sobą zając użalał, skarżył się na swój los i na świat, w którym ma tylu wrogów, aż w końcu przyszło mu do głowy, że właściwie jest najnieszczęśliwszym stworzeniem na świecie. Nie ma nikogo, kto by, tak jak on, musiał się bać, i że chyba najlepiej będzie, jeśli pójdzie się utopić w jeziorze. Poszedł więc, przez łzy drogi nie widząc, aż doszedł do jeziora. A tu nagle plum! plum! plum! — wokół niego żaby powskakiwały do wody, wystraszone, że ktoś się w trzcinach porusza i że pewnie chce je pożreć.
Zając przez chwilę jak zafascynowany wlepił oczy w te żabie skoki, a potem wybuchnął takim śmiechem, że aż się za brzuch trzymał:
— Patrzcie, to i mnie się ktoś boi! Nawet mnie, strachliwego zająca, cha, cha, cha!
Tak się śmiał, że nie mógł przestać. Dopiero jak mu ze śmiechu pękła górna warga (od tego czasu zając ma wargę pękniętą), to przestał, ale nastroju mu to ani trochę nie zepsuło. Znowu mu życie zaczęło się podobać, o topieniu się wcale nie myślał. Ale do lasu wracać mu się nie chciało. Postanowił, że wyruszy w świat, znajdzie tam dobrych przyjaciół i, oczywiście, jakieś odpowiednie miejsce do zamieszkania. A ponieważ miała to być długa podróż, więc zrobił sobie z trzciny i wierzbowych gałązek małą dwukółkę, sam się zaprzągł do dyszla i dziarsko wyruszył w drogę. Podśpiewywał sobie, do taktu kłapiąc uszami. Wkrótce spotkał starą dratwę szewską.