wtorek, 30 kwietnia 2019

Anansi i czarodziejska fontanna - bajka kubańska z Ameryki Północnej

Anansi i czarodziejska fontanna
bajka kubańska

z Ameryki Północnej
Ta bajka znana jest też pod tytułem: 
"Mirote i czarodziejska fontanna"




Była sobie raz mała dziewczynka. Na imię miała Anansi. Wcześnie ją odumarła matka i biedna, mała Anansi wychowywała się u macochy. Macocha była bardzo zła, często biła Anansi, głodziła ją i do najcięższej roboty zapędzała. Anansi była dobra, pracowita i łagodna jak baranek, ale w niczym nie mogła macosze dogodzić, toteż nieraz gorzkie łzy przelewała. 
Czasami, kiedy macocha spała, Anansi wykradała się z domu, szła nad fontannę i siadała na brzegu słuchając szemrania wody. Przychodziły tu kobiety z dzbankami i litowały się nad Anansi-sierotą, dawały jej kawałek placka słodkiego albo nawet całego banana. 

Mijały lata i mała Anansi stała się już dużą Anansi, ale jej dola ani na jotę się nie polepszyła. Anansi była chudziutka, sama skóra i kości, zabiedzona na śmierć niemal, w nędznej swojej odzieży wyglądała jak żebraczka. A trzeba wam wiedzieć, moi kochani, że macocha Anansi miała córkę, imieniem Miro ta, piękną i rozpieszczoną, o białych rączkach, co nie zaznały nigdy pracy, o policzkach jak brzoskwinie i oczach czarnych jak noc. 
Piękna Mirota była zła, kłamliwa, dumna ze swej urody jak pawica i leniwa jak kotka. Anansi musiała usługiwać swej przyrodniej siostrze, ubierać ją, czesać, stroić we wstążki, kwiaty i pióra, a Mirota za to niejeden raz darzyła ją kuksańcem, wyśmiewała się z Anansi, poszturchiwała ją ciągle i skarżyła się na nią przed matką. 
Pewnego dnia jak zwykle mówi macocha do Anansi: 
— Przynieś drew na opał, rozpal ogień i śniadanie gotuj, a żywo! 
Zwija się Anansi jak umie przy robocie, drwa rąbie, ogień nieci, wnet śniadanie gotowe. 
A tymczasem Mirota wyleguje się w łóżku do południa, obsługiwać się każe, słodyczami się opycha, a na koniec jak nie wrzaśnie na Anansi: 
— Co się dziś tak guzdrzesz, niezdaro jedna, dalejże, bierz grzebienie i wstążki, masz mnie dziś pięknie uczesać, na tańce idę.
Anansi czesze piękne włosy Miroty, stroi je we wstążki, a ta ją szpilkami kłuje i krzyczy na całe gardło: 
— Ach, ty wstrętna bezwstydnico, jak śmiesz mi targać włosy!




Na koniec wpina Anansi czerwony kwiat w loki Miroty, a ona go ze złością wyrywa, nogami depce i drze się wniebogłosy: 

— Żółty, żółty, ile razy ci mówiłam, że ma być żółty. Czerwonych kwiatów nie znoszę, bo mi w nich nie do twarzy, a ty na złość mi je wpinasz. Czekaj, czekaj, ty podła, niech tylko matka przyjdzie, to zobaczysz, jakie ci lanie sprawi. Wreszcie Mirota jest już uczesana, wystrojona, kwitnąca jak róża. Lekkim kroczkiem z domu wybiega, na złotym nadmorskim piaseczku razem z innymi dziewczętami spaceruje, oczami na prawo i lewo strzela, śmieje się wesoło i piosenki sobie śpiewa.
A biedaczka Anansi cała pokłuta szpilkami, posiniaczona, przy kuchni w żarze stoi i obiad gotuje. 

Po południu mówi macocha do Anansi: 
— Nuże, idź do fontanny pod palmę, wyszoruj mi do czysta rondle i łyżki.
Poszła Anansi do fontanny, usiadła na cembrowinie, rondle i łyżki piaskiem i wodą szoruje, łzy gorzkie leje. 
Wtem srebrna łyżka z rąk jej się wyśliznęła, do wody wpadła. 
— Co ja teraz zrobię, nieszczęśliwa? — szlocha Anansi i cała ze strachu się trzęsie. — O matko moja kochana, ratuj, bo mnie dziś macocha na śmierć zatłucze. 
Patrzy Anansi w taflę fontanny, cała się nad nią pochyla, srebrnej łyżki na dnie upatruje, ale tylko błyski słoneczne po wodzie tańczą, ale tylko cień palmy w niej się odbija.



Wtem zdało się Anansi, że na dnie krynicy coś błysnęło srebrzyście, niżej się jeszcze pochyla i nagle — oczom własnym nie wierzy, w wodzie zielonej trzy śliczne małe dziewczynki pływają, a każda w rączce trzyma srebrną łyżkę, do Anansi się każda śmieje i paluszkiem ją do siebie przyzywa. Anansi ani chwili się nie waha, do wody chłodnej skacze, na samo dno nurkuje. Zamigotało, zapluskało w fontannie, Anansi w zielonej wodzie trzy dziewczynki goni. One śmieją się, tańczą wesoło, igrają z rybkami i Anansi trzy srebrne łyżki w rączkach podają. Potem jedna z nich, najwyższa, widać, że najstarsza, paluszkiem w górę wskazała i w tej samej chwili wszystkie zniknęły, Anansi zaś na powierzchnię wypłynęła z trzema srebrnymi łyżkami w ręku. Patrzy wokół, nikogo nie ma, tylko fontanna szemrze słodko, słońce jaskrawo świeci i cień palmy się na wodzie chwieje. Wraca Anansi do chaty, uradowana, szczęśliwa, rondle poszorowane do połysku na kuchni stawia i trzy srebrne łyżki macosze podaje. 
Dziwi się macocha, łyżki w ręku waży, ciężkie, z czystego srebra widać zrobione. 

Głową kręci i spode łba na Anansi patrzy. 

— Mów, skądeś to wzięła, może kto zostawił u fontanny, a tyś skradła? 

— Srebrna łyżka wpadła mi do fontanny i bardzo płakałam — mówi Anansi. — Wtedy trzy dziewczynki, co na dnie fontanny żyją, podarowały mi te trzy łyżki zamiast jednej. 

— Jakie dziewczynki? Co ty wygadujesz, głupia! — woła macocha, ale w tej chwili Mirota jej coś do ucha szepnęła. 

Słucha macocha, słucha, głową kiwa, a potem do Anansi powiada: 

— Kiedy tak, to masz mi jutro przynieść trzy złote łyżki, inaczej precz cię z domu wygonię. 
Na drugi dzień idzie Anansi do źródła, na brzegu siada, w zieloną wodę patrzy i łzy gorzkie leje. 
— Matko, matko, moja kochana, ratuj twą Anansi — szlocha. — Skąd ja wezmę złotych łyżek dla macochy? 
Wtem zamigotało coś, zapluskało w fontannie, patrzy Anansi, a tu te same trzy dziewczynki w zielonej wodzie pływają, na dnie po złotym piasku tańczą, w rączkach złote łyżki trzymają. Skacze Anansi w głąb krynicy, aż na samo dno nurkuje, tam dziewczynki ją otaczają, śmieją się wesoło i pląsają wokół, a potem najstarsza trzy złote łyżki jej podaje i w górę paluszkiem wskazuje. I znów jak wczoraj wszystkie trzy w wodzie źródlanej znikają, Anansi zaś na powierzchnię fontanny jakąś siłą wyniesiona, wypływa. 
Do domu wraca uradowana, szczęśliwa, trzy złote łyżki macosze oddaje. Na widok złota oczy macosze z chciwości mało na wierzch nie wylazły, prędko, prędko łyżki z rąk Anansi wyrywa, w ręku waży, ogląda i na dnie skrzyni chowa. Mirota zaś ujrzawszy złote łyżki u Anansi aż pozieleniała z zazdrości i matce coś na ucho szepce a szepce. 
Macocha słucha, słucha, głową kiwa i do Anansi powiada pięścią jej pod nosem wygrażając: 
— Jutro masz iść do fontanny i przynieść diamentowy naszyjnik dla Miroty, inaczej z domu cię wypędzę. 
Nazajutrz skoro świt idzie Anansi do fontanny, na cembrowinie siada, w wodę patrzy i łzy gorzkie leje. 
— Matko, matko kochana — szlocha — ratuj swą Anansi! Co ja zrobię, nieszczęśliwa, skąd diamentowy naszyjnik wezmę! 
Nagle zamigotało, zapluskało w fontannie i na dnie w zielonej wodzie, na złotym piasku trzy dziewczynki się ukazały Anansi, te same, co wczoraj, a każda z nich w rączce diamentowy naszyjnik trzyma. A taki blask od ruch bije, jakby gwiazdy trzy w fontannę wpadły. 
Anansi w głąb źródła skacze, aż na samo dno nurkuje, dziewczynki ją otaczają, pląsają wokół wesoło i trzy sznury diamentów na szyi jej zawieszają. Wtem najstarsza paluszkiem w górę wskazała i zaraz wszystkie trzy w zielonej wodzie jak mgła się rozpłynęły. Tylko cień palmy się chwieje tam, gdzie przed chwilą tańczyły, Anansi zaś na powierzchnię wypłynęła dziwną siłą pchnięta. Siada Anansi na brzegu fontanny, naszyjniki zdejmuje, napatrzyć się im nie może, takie są śliczne, błyszczące, takie ognie z nich migocą, takie iskry się w nich zapalają. 
Kiedy je tak w dłoniach przesypuje, z rąk się jej wyśliznęły i w wodę z powrotem wpadły. Płacze Anansi rzewnie, w fontannę skacze, nurkuje, ale nic nie widzi na dnie. W końcu tchu jej zabrakło i na wierzch ostatkiem sił wypływa. Płacze Anansi, łzy gorzkie leje, do domu iść się boi. Macocha na próg jej nie wpuści, kijem przepędzi, jak się bez naszyjnika zjawi. 
Wtem stanęła u fontanny stara, bardzo stara Murzynka. Podarte łachmany z pleców jej zwisają, nogi bose, całe w ranach krwawiące, twarz pomarszczona, wychudła. 
— Moje dziecko, niebo mi cię zsyła — mówi staruszka do Anansi. — Iść już dalej nie mogę, tak mi nogi dokuczają. Masz tu dzbanek, naczerp wody ze źródła, bo ciężko mi się schylać. 
Wzięła Anansi dzbanek gliniany z rąk żebraczki, wody zaczerpnęła, pić jej dała, a potem rany na nogach jej opatrzyła.



— Skądeś ty? — pyta Murzynka. 
— Mieszkam w tej wiosce — odpowiedziała Anansi. 

— A czyjaś ty? 

— Niczyja — mówi Anansi i łzy jej się w oczach kręcą. 

— Gdzie twa matka i twój ojciec? — pyta dalej stara kobieta. 
— Nie mam już matki i ojca już nie mam. U macochy żyję. 
— Oj, toś ty biedna, Anansi, biednaś ty, sierotko — mówi Murzynka i głaszcze ją po głowie. 
— A skąd ty, matko, znać możesz moje imię? — dziwi się Anansi. 
— O, ja znam wiele rzeczy — śmieje się nieznajoma — ten mój kijaszek żebraczy dużo już na świecie widział różności. Wiem i to, że macocha cię katuje, że cię z domu wygna, jak bez naszyjnika dla Miroty wrócisz. 
Patrzy Anansi na Murzynkę z podziwieniem, widać to wielka jakaś wróżka być musi, kiedy wie wszystko i wszystko zna. 
A Murzynka mówi:
— Nic się nie martw, moje dziecko, nie dam ci zginąć. Weź mi tylko z pleców tę sakwę, bom do cna zesłabła w drodze, i chodźmy stąd do domu. 
Zarzuciła sobie Anansi sakwę Murzynki na plecy i aż się kolana pod nią ugięły, tak była ciężka. Ale nic nie mówi Anansi, ani słóweczka nie mówi, że jej ciężko, tylko idzie za staruszką, idzie, idzie i o nic nie pyta. Słońce jak płomień w głowę ją pali, żar z nieba leci, Anansi ledwie że już ducha nie oddaje, tak jest zmęczona, a tu nieznajoma kijaszkiem się wciąż podpiera i naprzód a naprzód podąża. Już słońce skryło się za górami i ciemność zapadła nad światem, od gór wicher się zerwał, morze w dole huczy, spienione fale o brzeg biją z rykiem, a Murzynka z Anansi wciąż idą i idą przed siebie. Noc była głucha, gdy na koniec przed maleńką chatynką stanęły, w cienistym gaju figowym ukrytą. W dole źródło szemrało cicho. Właśnie księżyc ukazał się na niebie i w jego blasku dojrzała Anansi wachlarz palmowych liści, kołyszących się nad dachem domku. Patrzy Anansi, przez kamienny murek się pochyla i oczom swoim nie wierzy. Przecież tam u stóp tej palmy wioskowa szumi fontanna, ta sama, z której codziennie wodę czerpała, ta sama, w której głębi trzy dziewczynki mieszkają!



I wszystko dokoła to samo, w dali chaty, a tam domek macochy, w okienku się jeszcze świeci, tam znów droga nad morze wiodąca. Czemuż więc tak długo, długo szły, przez obce, dzikie ścieżki, by znów tu powrócić? Dziwuje się Anansi i nadziwić się nie może. Tyle razy, od dziecka, przychodziła nad fontannę, ale nigdy tej skały, tej chatki i tego gaju figowego nie widziała. Skąd się tu wziął? I kto to być może ta nieznajoma staruszka? 
Gdy tak Anansi się rozgląda i dziwi, tymczasem Murzynka drzwi otwiera i mówi: 

— No, nareszcie jesteśmy w domu, chodź, chodź, Anansi, zjemy wieczerzę, musisz być zmęczona, mój tobołek nielekki, a i droga była daleka. 

Mówiąc te słowa stara Murzynka wytrząsa sakwę i wyjmuje z niej jedno ziarnko ryżu i jedno ziarnko grochu. 

— Jak to? — dziwi się znów Anansi. — To nic więcej w sakwie nie było, mateczko? A taka była ciężka, jakby kto do niej kamieni nasypał. 

— Ho, ho, dziwniejsze rzeczy jeszcze u mnie zobaczysz, moje dziecko — śmieje się staruszka i ziarnko ryżu kładzie do jednego, ziarnko grochu do drugiego rondla. 

Potem mówi do Anansi: 

— Przypilnuj wieczerzy, córko, jak będzie gotowa, zaczekaj na mnie, muszę teraz wyjść na chwilę do moich kur. 
I odchodząc dodała: 
— Aha! Byłabym zapomniała. Jakby kot tu wpadł i chciał jeść, przepędź go miotłą. 
Wypowiedziawszy te słowa stara Murzynka znikła. Siedzi Anansi sama w izdebce, rondli pilnuje. Tylko jej dziwno, że to jedno ziarnko ryżu i jedno ziarnko grochu taki smakowity zapach wydają, że po całej kuchni się rozchodzi. Zagląda do garnków i aż się śmieje z uciechy: oba rondle pełne jadła, bielutki parujący ryż z mięsem w jednym, smaczny groszek w drugim, tylko jeść i palce lizać! 
Wtem z kąta izby wyskoczył bury kot i zaczął przeraźliwie miauczeć i o jadło się dopominać. Ocierał się o nogi Anansi, mruczał, po rękach ją nawet lizał jak pies, a taki był chudziutki, że grzbiet mu sterczał żałośnie, a na cienkiej szyjce okrągła głowa chwiała się z wycieńczenia. Stary też musiał być bardzo, bo wąsy i brodę miał siwą i sierść wyleniałą. 
— Nie, nie mogę cię miotłą przepędzić, mój ty biedaczku, sieroto, dam ci troszkę, troszeczkę ryżu z mięskiem, nim twoja pani wróci — mówi do niego Anansi. 
Nakarmiła kotka i aż się za boki wzięła ze zdziwienia. Bo zaledwie kotek zjadł ryż, skóra mu się na grzbiecie wygładziła, sierść zalśniła, potłuściał cały, zapadnięte boki mu się wypełniły, zaokrągliły, zielone oczy z zadowolenia mruży, ogon pręży i do snu się układa. Wszystko to ładnie, pięknie, moi kochani, ale tymczasem ryż i groch z rondelków znów poznikały, ledwie na dnie coś tam zostało z całej wieczerzy. Martwi się Anansi, przecież ona dała kotu tylko troszkę, troszeczkę, a teraz ta dobra staruszka jeszcze pomyśli, że ona sama wszystko zjadła. Co tu robić? 
Wtem kot się z kolan Anansi poderwał, skoczył do drzwi i znikł w ciemności, a w chacie pojawiła się Murzynka i powiada: 
— No, teraz możemy wieczerzać, daj no mi ryżu, córeczko, i groszku, głodnam bardzo. 
I sama jedz też do syta. Anansi aż ze wstydu pokraśniała, ze strachem resztki jadła z rondli wyskrobuje, dla siebie nic nie zostawia. 
— A cóż mi tak żałujesz? — śmieje się Murzynka i białkami błyska. — Daj więcej, mam dziś apetyt jak nigdy. A ty czemu sobie nic nie bierzesz? 
— Ja już jadłam, matko — szepce Anansi cichutko — to wszystko, co zostało. — O, to nieładnie, nieładnie, moja mała — mówi staruszka — nie czekałaś na mnie, samaś wszystko zjadła. 
Anansi poczerwieniała, oczy odwraca, ale milczy, ni słóweczka nie mówi. Roześmiała się staruszka poczciwie, po włosach Anansi gładzi i powiada: 
— No, już dobrze, dobrze, wiem wszystko. Pewnieś mojego kotka nakarmiła, co? Mnie nie oszukasz, Anansi. Ale teraz przynajmniej wiem, jakaś ty. 
Umyślnie wyszłam i w kota się przemieniłam, żeby cię wypróbować: zlitujesz się nad biednym stworzeniem czy nie zlitujesz. No, a teraz dość już tego! Bierz łyżkę i jedzże, moje dziecko. 
Patrzy Anansi, na jej misce biały ryż paruje smakowicie i groszek się złoci, do jedzenia zaprasza, a stara Murzynka śmieje się, śmieje, aż jej wszystkie zmarszczki do oczu się zbiegły. Najadła się Anansi do syta i spać legła. Raniutko, ledwie słońce wzeszło, budzi ją staruszka i powiada: 
— Masz tu ziarnko prosa, idź do szopy, tam pod tym drzewem mangowca, skąd źródło wytryska, nakarm moje kury. Ale uważaj, córko: nie zbliżaj się do tych kokoszek, co na jajach siedzą, choć będą kwakać i wołać: „Chodź do mnie, chodź do mnie!” Nie tykaj ich, jaj od nich nie bierz. Szukaj trzech kokoszek, co na twój widok zaczną skrzydłami trzepotać, srożyć się i krzyczeć: „Idź stąd, idź stąd!” Wtedy się do nich zbliż, nic się nie bój, i weź im po jednym jaju. Strzeż się tylko, żebyś nie dotknęła przy tym jaj czarnych, bierz te, co będą barwy błękitnej, i nie oglądając się za siebie, wracaj tu do mnie. 
Wzięła Anansi ziarnko prosa, poszła do kurnika. Sypie i sypie garściami, tak jej się proso w ręku rozrasta. Zbiegły się kury, dziobią, gdaczą, do ziarna się cisną. Tylko kwoczki, co na gniazdach jaja wysiadują, nie przyleciały. Idzie do nich Anansi, w ręku ziarno trzyma. 
Kiedy ją zobaczyły czarne kury, jak nie zaczną wrzeszczeć: 
- Chodź do mnie, chodź do mnie! 
Ale Anansi, pomna słów Murzynki, ani na nie nie spojrzy. W kącie widzi trzy kurki, czubate, nastroszone, skrzydłami trzepocą, oczy mrużą ze strachu i krzyczą: 
- Idź stąd, idź stąd, idź sobie stąd. 
Anansi ziarno im sypie, ale kurki ani tknąć nie chcą prosa, tylko jeszcze bardziej się stroszą, srożą się, kokoszą, gniewnie gdaczą i żółtymi oczkami łypią na Anansi nieprzyjaźnie. Anansi je po białych piórkach gładzi, ziarna podsypuje i mówi przymilnie: 
- Nie bójcie się mnie, kochane, krzywdy wam żadnej nie zrobię, patrzcie, ziarna wam przyniosłam smacznego, jedzcie sobie. Ja wam tylko po jednym jajeczku wezmę, tyle ich macie, to mi nie żałujcie. 
Uspokoiły się, udobruchały się kurki, z ręki jedzą, milej na Anansi popatrują. Wzięła im Anansi po jednym jajeczku błękitnym, czarne zostawiła nietknięte. A kurki nic, tylko sobie cichutko gdaczą i proso dziobią. Spieszy Anansi do staruszki, w tył się ni razu nie obejrzała. 
Wtedy stara Murzynka tak powiedziała: 
— Teraz czas już, moja córko, żebyś poszła za swym losem. Idź do fontanny, co tam w dole szemrze, skrop jajeczka wodą kryniczną, potem wyjdź na drogę, co na pola ananasowe prowadzi, przy pierwszym zakręcie rzuć jedno jaje na ziemię, potem ruszaj bez zwłoki dalej, rzuć drugie jaje u rozstaju, a na koniec rzuć i trzecie tam, gdzie droga skręca w góry. 
Pożegnała Anansi dobrą staruszkę, do rąk jej przypadła, za gościnę dziękuje. Idzie Anansi do fontanny, co w dole szemrze. Jajeczka błękitne wodą kryniczną skrapia, potem na drogę wychodzi, co na ananasowe pola wiedzie. Przy pierwszym zakręcie rzuca Anansi jedno jajeczko na ziemię. 
Patrzy, oto dziw nad dziwy! Jajeczko się nie rozbiło, lecz się w srebrne zwierciadełko przemieniło. Przegląda się w nim Anansi i oto zamiast biednej, chudej dziewczynki w łachmanach widzi inną Anansi, śliczną Anansi, z oczyma jak gwiazdy błyszczącymi, z czerwonym kwieciem we włosach, a tak pięknie ustrojoną jak królewna z bajki. 
Idzie Anansi dalej, u rozstaju drugie jajeczko na ziemię rzuca. I cóż to za czary! Staje, wnet przed nią wspaniała karoca, cała w złocie i atłasach, w cztery białe rumaki zaprzężona, ze stangretem na koźle. Stangret pięknie się przed nią skłania, kapelusikiem wywija i drzwiczki karety otwiera. Wsiada Anansi do karocy, konie ruszają z kopyta, stangret wesoło z bicza trzaska, a w karecie panna służąca szkatułkę klejnotami wysadzaną Anansi podaje. 
Otwiera Anansi szkatułkę, a tam leżą trzy diamentowe naszyjniki, te same, które jej trzy dziewczynki na dnie fontanny zawiesiły u szyi. Anansi klejnotami się bawi, a tymczasem trzeci zakręt na drodze, tam gdzie ścieżka w góry wiedzie.
— Hej! Stój! Stój! — woła Anansi na stangreta.
Stanęła karoca w miejscu, aż się kopyta koni zaryły w piasku.




Anansi wysiada, trzecie jaje na ziemię rzuca. W tej samej chwili cudny pałac w zielonym gaju się pojawił, a we wrotach młody książę wraz z gośćmi weselnymi na Anansi - narzeczoną czeka i do ślubu ją wiedzie. Żyje sobie szczęśliwie Anansi na książęcym zamku, mąż jej w oczy zagląda, podarkami obsypuje, wszystkie życzenia spełnia.
Wielką panią jest teraz biedna, mała Anansi, służbę ma nieprzeliczoną na swe rozkazy, o czym tylko zamarzy, czego tylko zapragnie, wnet się spełnia. Ale Anansi jest smutna. Tęskni za domem, za rodzinną wioską, nawet za macochą, chociaż była dla niej taka niedobra.
Pewnego dnia wsiada do złotej karocy i wieźć się rozkazuje do swej dawnej chatki. Tu macochę i Miro tę do pałacu swego zabiera, podarkami obsypuje, rada by im nieba przychylić. Aż pozieleniała macocha widząc tyle bogactw, takie mnóstwo komnat, tyle służby, strojów, klejnotów drogocennych. Nie chciała wprost wierzyć, że ta głupia brzydula Anansi, to popychadło zdatne tylko do rondli i garnków, teraz jest księżną panią. To jej córce, pięknej Mirocie, takie szczęście się należy. Mirota tymczasem ni jeść, ni pić nie chce, w ciemnej komnacie leży, na boży świat patrzeć nie może, jest chora z zawiści.



Myśli macocha, myśli i tak mówi do Miroty: 

— Nie płacz, córeczko, zobaczysz, tylko mnie słuchaj, a będziesz stokroć bogatsza niż Anansi. Już moja w tym głowa. 
Idzie macocha do Anansi, całuje ją, pieści, przymila się i słodziutkim głosem pyta: 
— Najdroższa córuniu, zawsze cię przecież jak własną kochałam, tak się teraz cieszę, żeś jest szczęśliwa, tak się cieszę, i moja Mirota nie wie, jak ci dziękować za twoje dary. Aleś mi jeszcze, kochaneczko, nie opowiedziała, jak to się stało, żeś swego księcia znalazła i do tego pałacu zawitała. 
— To było tak — mówi Anansi — siedziałam nad fontanną i płakałam, przyszła dobra stara Murzynka, ona tam mieszka pod palmą i hoduje kury. Kazała mi je nakarmić i dała mi trzy jaja. Rozbiłam jedno na drodze i stałam się z ubogiej bogatą, rzuciłam drugie i zamieniło się w złotą karocę, trzecie dało mi księcia za małżonka i ten pałac za mieszkanie. 
Wraca macocha do Miroty i mówi:
— Wstań, córeczko, idź nad fontannę i czekaj, aż przyjdzie tam stara Murzynka. Ona ci da trzy jaja kurze, a będą to jaja czarodziejskie, i staniesz się jeszcze bogatsza, jeszcze piękniejsza od tej głupiej Anansi. Na pewno samego króla za męża dostaniesz. 
Wstaje Mirota, pięknie się stroi i idzie nad fontannę. Siada na cembrowinie i czeka. Mija ranek i południe, już słońce na zachód się chyli, a Murzynki jak nie ma, tak nie ma. Z nudów Mirota kamyki w zieloną wodę rzuca. 
Wtem patrzy: na dnie, na złotym piasku coś pływa, jakieś cienie migają, jakieś blaski migocą. „Co to być może — myśli Mirota — może to złote rybki?” 
Niewiele myśląc chwyta Mirota duży kamień z ziemi i w wodę ciska z rozmachem. Jęk się rozległ żałosny i zielona, przejrzysta dotąd woda jakby krwią się zabarwiła. 
W tej samej chwili stara Murzynka w żebraczej odzieży przy fontannie się zjawia i drżącym głosem mówi: 
— Dlaczegoś to uczyniła, ty zła, wstrętna dziewczyno? Córkę mi poraniłaś. Idź stąd precz, precz od mego źródła! 
Strach obleciał Mirotę, że stara wróżka bogactw i męża jej gotowa nie dać za karę, więc w płacz uderza, do nóg jej się rzuca i prosi: 
— Przebacz mi, dobra mateczko, ja nieumyślnie, jam nie wiedziała, że tam twoja córka pływa. O, ja nieszczęśliwa, że też musiałam ją tym kamyczkiem zranić. Myślałam, że to żaba, i chciałam ją tylko spłoszyć. Powiedz, co mam zrobić, żebyś się na mnie nie gniewała, będę twojej córce nogi myć i włosy czesać, tylko mi przebacz. 
Tak długo Mirota szlocha i jęczy, aż się staruszka udobruchała. 
— No, nie płacz już, nie płacz. Na szczęście nic się złego mojej dziewczynce nie stało, ale na drugi raz żebyś nigdy kamieniami nie rzucała. A skądeś ty i co tu robisz? — pyta. 
— Jestem z tej wioski, matuchno, uboga sierota bez ojca i matki. 
— No to chodź ze mną do chaty, pewnieś głodna — rzecze stara Murzynka. 
— Już dwa dni nic w ustach nie miałam, matuchno — kłamie Mirota jak najęta. 
Idą sobie, idą, noc zapadła głucha, kiedy do chatki nad fontanną doszły. Tu Murzynka ziarnko ryżu i ziarnko grochu do rondli kładzie, wieczerzę gotuje. I znów jak za pierwszym razem z ziarnek misy gorącego jadła narosły. 
Stawia je staruszka przed Miro tą i powiada: 
— Poczekaj tu chwilkę na mnie, muszę zajrzeć do kur. Jak wrócę, zjemy wieczerzę. 
Minęła chwila jedna, druga, staruszka nie wraca, głód doskwiera Mirocie, bo cały dzień przy fontannie spędziła na oczekiwaniu. W końcu się powstrzymać nie mogła i łapczywie jeść zaczęła smakowicie pachnący ryż i groszek. Je, je i najeść się nie może, a tu już dno misek widać. 
Wtem skądeś z kąta ciemnego wyszedł mały, chudy jak szkielet kot i zaczął miauczeć żałośnie, mruczeć przymilnie i o nogi Miroty się ociera o jadło prosząc. 
— Pójdziesz precz, ty wstrętne kocisko! — wrzasnęła Mirota.
Chwyciła miotłę i nuże okładać kocinę, o mało mu łapek nie poprzetrącała. Kot przeraźliwie zaczął z bólu miauczeć i znikł za drzwiami. 
W tej samej chwili do izby weszła Murzynka i zawołała: 
— A cóż się tu dzieje? Któż to mego kota tak ukrzywdził? 
— Och, matuchno — mówi Mirota —jak tylko wyszłaś, wpadł tu ten wstrętny kot i wszystko zjadł, a kiedym go chciała spędzić, zaczął tak fukać na mnie i miauczeć, jakbym go żywcem ze skóry obdzierała. 
Popatrzyła staruszka na Mirotę, na miski próżne, słowa nie rzekła i spać legła, ławę Mirocie wskazawszy, na której jej posłanie sporządziła. 
Nazajutrz, skoro tylko słońce wzeszło, dała Murzynka Mirocie ziarno prosa i tak się ozwała: 
— Idź do kurnika, nakarm moje kury. W gniazdach siedzą tam kokoszki na jajach. Nasyp im ziarna. Ale strzeż się białych kwoczek, co będą na ciebie wołać: „Idź stąd, idź stąd!” Szukaj trzech czarnych kur, które na twój widok będą kwokać: „Chodź do mnie, chodź do mnie!” Weź im po jednym jaju czarnym, błękitnych nie tykaj. Potem, nie oglądając się ni razu, spiesz do fontanny, tam w dole, skrop jaja wodą z krynicy i ruszaj drogą prosto przed siebie. Na każdym zakręcie rzuć jedno jaje na ziemię, a swój los odnajdziesz. 
Pędzi Mirota do kurnika, pilno jej królewicza i bogactwa zdobyć. Tak się spieszy, tak się spieszy, aż ziarnko prosa zgubiła po drodze. 
„Ech — myśli sobie — nic to! I tak jednym ziarnkiem by się nie najadły, widać stara Murzynicha sobie zażartowała ze mnie”. 
Już jest Mirota w szopie, już do kur podbiega. Siedzą na grzędach kwoczki nastroszone, zastrachane, złe, oczy mrużą, skrzydłami trzepocą niespokojnie. Podchodzi Mirota do białych kur, co na jajach siedzą w gniazdach i z całych sił wrzeszczą: 
- Idź stąd, idź stąd, idź sobie stąd! 
Myśli sobie Mirota: „Pewnie stara wiedźma skąpa, tych jaj mi żałuje. Wezmę sobie po jednym, może jeszcze większe bogactwa mi dadzą. Zawsze co sześć, to nie trzy”. 
Jak pomyślała, tak też i zrobiła. Wzięła od tych białych kurek po jaju. Jaja były białe, bielutkie jak ser, bez jednej plameczki. Kury drą się wniebogłosy, w ręce Mirotę dziobią, skrzydłami powietrze biją, rozzłoszczone. Trzepnęła je Mirota po grzbiecie i do trzech czarnych kokoszek podchodzi. 
Te, jak tylko ją zobaczyły, zaczęły gdakać: 
- Chodź do mnie, chodź do mnie! 
Wzięła kwoczkom trzy jaja, czarne jak smoła, chce wziąć i błękitne, ale się boi. A nuż w nich zły czar siedzi i wszystko przepadnie? Nie, weźmie tylko czarne. Już i tak starą w pole wywiodła, białe jej też zabrała. Prędko, prędko wybiega Mirota z szopy, za nią kury wrzeszczą, złe, głodne, bo im ziarna nie dała. Biegnie Mirota do fontanny, tchu w piersiach złapać nie może, tak jej pilno do pałaców, bogactw, do królewicza w złotej karocy. Wreszcie dopadła krynicy, jaja wodą skrapia i na drogę wychodzi. 
Idzie, idzie, pierwszy zakręt napotyka. Rzuca białe jajo na ziemię i z biciem serca czeka, co też tu teraz będzie. A tu nic. Jajo się rozbiło, w ziemię żółta plama wsiąka i tyle. 
Prycha Mirota ze złości i czarne jajo na ziemię ciska. Patrzy, a tu jakaś żółta chmura się podnosi, bzykająca, hucząca. Ucieka Mirota co sił w nogach, a osy za nią, brzęczą obrzydłe, żądłami kłują. Płacze Mirota z bólu, ale ciągle naprzód biegnie, do następnego zakrętu.




Tu znów białe jajo o ziemię rozbija i czeka — co będzie. Mija chwila jedna, druga i nic się nie dzieje — ni karety, ni królewicza. 
Żółta plama w ziemię wsiąka, Mirota z wściekłością czarne jajo o ziemię rzuca. Zaledwie to uczyniła, jak nie krzyknie z przerażenia! Wstrętne, bure, ogromne ropuchy ją oblazły, po głowie jej skaczą, po nogach, zimne, oślizłe. Ze wstrętem je Mirota odgania i dalej biegnie, do trzeciego zakrętu. „Pewnie tam czeka królewicz i pałac czarodziejski” — myśli. 

Biegnie, biegnie, wnet jest u rozdroża, u stóp góry. Białe jajo na ziemię rzuca i z płaczem nogami tupie ze złości, bo znów się tylko żółta plama rozlała po piasku, jakby to było zwykłe, najzwyklejsze kurze jajo. 
Mirota ostatnie, czarne jajo w ręku trzyma i rzucić się boi. Wtem maleńki, mieniący się jak tęcza koliberek z drzewa palmowego sfrunął, w jajo dziobkiem kujnął i odleciał.




Pękło jajo z hukiem i wnet roje mrówek i termitów oblazło Mirotę. Z piskiem przed nimi ucieka, rękami się ogania, krzyczy, płacze i przeklina, ze złości omal nie pęknie.
Baju, baju, ogień zgasi,
Koniec, dzieci, spać już czas.

Istnieje wiele wersji tej bajki. Do najbardziej znanych należą:
- Dwie Dorotki - bajka polska - Janina Porazińska
- O dwu dziewczynach: dobrej i złe ze zbiorku "Śpiewająca lipka" 
- bajka polska - autor anonimowy
- Pani Zamieć - bajka niemiecka autorstwa braci Grimm
- Córka i pasierbica - bajka ukraińska
O pięknej i brzydkiej dziewczynie - bajka łużycka
Wszystkie bajki dostępne na moim blogu:) 
Zapraszam

Autor: Wanda Markowska i Anna Milska
Ilustracje: Mieczysław Piotrowski i Danuta Konwicka
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia. 1966 rok oraz Biuro Wydawnicze RUCH 1962

Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)