niedziela, 30 września 2018

bajka szwajcarska - "U wielkoludów".

U Wielkoludów

bajka szwajcarska
w opracowaniu M, Niklewiczowej



Jak dawno to się działo, tego nie wiem, ale wiem, że chodziły wtedy jeszcze po świecie wielkoludy.
A o tym nawet moja prababka od swojej prababki nie słyszała, żeby kto widział wielkoludy. Więc chyba parę setek lat minęło od tego czasu. 
W skalnej dolinie pośród gór żyli dwaj bracia. Rodziców mieli biednych, bo na takich skałach nic nie urośnie, a i krowina się nie pożywi. Tym więcej, że nad doliną niedaleko leżał już śnieg wieczysty, co nie topnieje nawet w lipcu. Chmury wlokły się tędy, czepiały się każdego krzaka, każdego płota. Jak człowieka owionęły, to jakby go kto zawinął w mokry całun. 
W takim zimnie, w pustce i w biedzie ludzie gorzknieją. Tak też i rodzice tych dwóch synów. Ojciec ich łajał, matka fukała i garnkami trzaskała po kuchni. Co tamci dwaj zrobili, wszystko zdało się rodzicom nie tak. Wciąż ich pędzali po to, po owo, wciąż kazali coś robić, a potem gniewali się, że źle.
Kiedyś ojciec posłał synów o świcie do lasu po drwa. Nie pożegnał ich dobrym słowem, matka nie dała im kawałka chleba na drogę — po prawdzie to nie miała. Las tam był sosnowy, mizerny jak to na wysokościach wielkich i cały śniegiem zawiany. Idą bracia, mróz pcha im się do butów, ziąb pod kurty zagląda, a żołądki aż burczą z głodu. 
Wreszcie starszy brat stanął i wykrzyknął: 
— Dość mam takiego życia! Pójdę w świat. Albo zginę, albo mi będzie lżej. 
— Ja z tobą — powiedział młodszy. — Jak się gdzieś ustalimy, to weźmiemy rodziców do siebie. 
Poszli ku dolinom. Przy starej sośnie koło źródła ścieżki się rozchodziły. Jedna zbiegała nad strumyk i w dół przez łąki, na których śnieg już stajał. A druga skręcała w jeszcze wyższy, jeszcze czarniejszy bór. Starszy brat chciał iść łąką, a młodszy lasem. Więc pożegnali się pod tą sosną i obiecali sobie, że za rok spotkają się w tym samym miejscu.  Młodszy wszedł znowu w las. Szedł i szedł aż do wieczora. Ledwo już się wlókł, tak zesłabł z głodu i z zimna.  Słońce zaraz zajdzie, a bór szumi, jakby groził. Czasem śnieg osypie się z gałęzi za kołnierz, czasem szyszka w głowę pacnie. Czasem zatrzeszczy sucha gałąź, a wtedy nie wiadomo, czy to nie dziki zwierz się skrada. Straszno w tym borze. Wreszcie chłopak doszedł do ogromnego drzewa. A to drzewo rozrosło się szeroko i było całe zielone i gęstymi liśćmi szemrzące, jakby to był środek lata. 
Stanął i aż głowę zadarł ze zdziwienia, że wierzchołek drzewa sięga tak wysoko w niebo nad sosny borowe i taki jest zielony, mrozem nie tknięty, śniegiem nie osypany. Poznał, że to jabłoń.


Kiedy tak ją ogląda i nadziwić się nie może, naraz pomiędzy konarami widzi jakby dom wielki, rozłożysty, co wisi gdzieś pośród liści i przez zieleń prześwituje. “Co to za dom?" pomyślał, “muszę go obejrzeć". 
Schował siekierę do dziupli, splunął w garście, podskoczył, za najniższą gałąź się chwycił, wydźwignął się i nuż leźć na jabłoń.  A tu już i słońce zaszło, musiał się śpieszyć, żeby jeszcze za dnia dojść. Bo, wiecie, to nie było tak, jakbyście leźli na zwyczajną jabłonkę owoce trząść, nie! Na tamto drzewo droga była daleka i mozolna, z dziesięć dzwonnic kościelnych musielibyście ustawić jedną na drugiej, żeby sięgnąć do wierzchołka. A dom wisiał pod samym czubem. 
To był dom czterech wielkoludów. Bo wtedy były na świecie wielkoludy okrutne i złe, potrafiły nawet człowieka zjeść. Chłopak nic o tym nie wiedział, więc wszedł do ich domu. 
Zobaczył na ławie rozkrajany bochen chleba, ogromny jak młyńskie koło. Ukrajał sobie tęgą pajdę i zjadł, a na chlebie nawet znaku nie zostało, jakby kto okruszynkę oskubał. 
Potem chłopak wlazł pod łóżko i zasnął. Nie mógł wleźć na łóżko, bo było takie ogromne jak cała chata jego rodziców. No i wolał się schować. 
Ledwo zasnął, aż tu zbudził go grzmot — to wielkoludy wracały i ostatni trzasnął za sobą drzwiami. Co który z nich stąpnie, trzeszczy cały dom i podłoga jęczy. A kiedy wielkoludy legły na łożu, to się dom tak zakołysał, jak od trzęsienia ziemi. 
Chłopak leży pod łożem, nie śmie wyjść, nie śmie z boku na bok się przewrócić... Słucha, o czym wielkoludy z sobą rozmawiają. Kiedy mówią, robi się taki huk, jakby kto skały łupał i toczył z gór po kamienistych zboczach. 
Mówi pierwszy wielkolud: 
— Wiem o jednym młynie niedaleko stąd. Tam leży w łóżku piękna dziewczyna i śpi. Rano porwę ją i przyniosę ją sobie tutaj. Mówi drugi wielkolud: 
— Wiem o jednym drzewie na rozstajnych drogach. Biedny drwal chce je ściąć. Pod korzeniami tego drzewa jest ukryty skarb, wygrzebię go sobie i przyniosę tutaj. 
Mówi trzeci wielkolud: 
— Wiem o jednym domu, ludzie muszą tam nosić wodę z daleka. Obok tego domu leży kamień, na nim siedzi żaba. Pod kamieniem jest źródło, a ludzie o tym nie wiedzą. Ja to źródło odkryję, ale nikomu wody darmo nie dam, tylko będę ją sprzedawał i dorobię się majątku. 
Mówi czwarty wielkolud:

Ilustracje: Omar Rayyan

— Wiem o jednym zamku zaraz za naszą granicą. Tam mieszka król, co ma chorą córkę, i żaden doktor nie umie jej wyleczyć. Ale niech tylko królewna zje jabłko z tego drzewa, na którym pobudowaliśmy sobie dom, zaraz wyzdrowieje. Zaniosę jej takie jabłko, wtedy będzie musiała zostać moją żoną. 
Tak to wielkoludy porozmawiały, a potem zaczęły ziewać, aż wiatr zagwizdał po izbie. Wreszcie usnęły i tak chrapały, jakby sto armat waliło. Chłopak ostrożnie wysunął się spod łóżka. 
Miał wielką ochotę pobiec zaraz do chorej królewny. Ale pomyślał, że wtedy jeden wielkolud porwie młynarzównę, drugi wykopie skarb, trzeci zabierze studnię, a czwarty królewnę za żonę. 
Zerwał jabłko, zlazł z drzewa i pobiegł do młynarza. 
Młyn stoi cichy, księżyc srebrne iskry sypie na wodę, sowa pokrzykuje w spróchniałej wierzbie na grobli: 
— Prędzej, prędzej! 
Zapukał chłopak do drzwi, zastukał w okiennice. Otworzyło się okienko pod dachem i wyjrzał zaspany młynarz: 
— Kto tam się tłucze po nocy? 
— Pilnuj córki, dobry człowieku, bo inaczej porwie ci ją rano wielkolud z gór! 
Stamtąd poszedł chłopak co prędzej na rozstajne drogi. Już zaczęło świtać i właśnie przyszedł drwal z siekierą rąbać drzewo. 
— Rzuć siekierę — zawołał chłopak — a bierz co prędzej łopatę i wykop skarb spod korzeni! Jak nie wykopiesz, to ci go wielkolud porwie.
Drwal pochwycił łopatę, grzebnął raz, drugi, trzeci — a tu razem z ziemią sypią się złote talary. 
— Poczekaj — mówi drwal — podzielimy się sprawiedliwie. 
— Weź wszystko, masz żonę i dzieci, mnie wystarczy jeden talar na drogę — powiedział chłopak, podniósł talara i popędził dalej. 
Przybiegł do bezwodnego domu. Zrzucił żabę, odwalił kamień i odkrył źródło. 
— Macie tu tyle wody, ludzie, ile chcecie — powiedział chłopiec do mieszkańców domu. 
Oni chcieli go wynagrodzić, ale nic nie wziął i zaraz ruszył w dalszą drogę. 
Bał się, żeby nie było za późno, więc śpieszył się jak mógł. Przekradł się przez granicę (bo ten góral to był Szwajcar, a Szwajcaria nie miała swoich królów) i poszedł do królewskiego zamku. 
Wszyscy tam chodzili na palcach i wzdychali, bo królewna była taka chora, że strach ich brał, czy nie umrze. Król rozesłał posłów po wszystkich krajach, że jeżeli ktoś uleczy mu córkę, to dostanie ją za żonę i połowę królestwa na dodatek. 
Chłopak kazał zaraz prowadzić się do chorej. A ona leży bledziuśka jak śnieg, oczy ma zamknięte, wargi sine, rączki wychudłe... 
Chłopak włożył jej do ręki jabłko z drzewa wielkoludów — królewna otworzyła oczy. Kiedy je powąchała — uśmiechnęła się. A kiedy je zjadła — od razu wyzdrowiała. 
To dopiero była radość! Król i królowa wyprawili zaraz wesele, zaprosili wszystkich na ucztę i na zabawę. Tańcowano tak wesoło, że potem przez cały miesiąc wszyscy szewcy ledwo mogli nadążyć z żelowaniem butów. 
Stary król niedługo umarł, a wtedy młody góral, co przyniósł uzdrawiające jabłko, został królem na jego miejsce. 
Tymczasem mijał już rok, więc wyruszył do lasu, żeby spotkać się ze starszym bratem pod sosną. Poszedł sam jeden i brat stawił się sam jeden, ale jakiś wynędzniały i markotny. Jemu przez ten czas wcale się nie powodziło. 
Opowiedział młodszemu, że zgodził się za pastucha, ale kiedy odsłużył swoje i miał wziąć wypłatę, ostatniego dnia wzdęła mu się krowa na pastwisku i zdechła. Gospodarz złajał go, czemu ją pasł na mokrej trawie. Nic mu nie wypłacił i jeszcze kijem chciał poczęstować na odchodne. 
Starszy brat z początku nie wierzył, że młodszy został królem, myślał, że żartuje. Potem poczuł w sercu złość i zazdrość. Zaczął wypytywać, jak i co. Tamten opowiedział mu o wielkoludach, o młynarzównie, o skarbie, o wodzie i o chorej królewnie. 
— Przyszedłem tu, bracie, żeby cię zabrać do siebie, na zamek — powiedział. — Sam sobie wybierzesz, co będziesz chciał robić, a moja głowa w tym, żeby ci było dobrze. 
Ale starszy pomyślał: “żeby mnie nawet zrobił kanclerzem albo hetmanem, albo zarządcą pałacowym, zawszeć on będzie królem nade mną. Nie chcę! Czy to on lepszy ode mnie?" I nie zgodził się. 
Młodszy wrócił smutny na zamek, a starszy poszedł do wielkoludów. Chciał też podsłuchać ich tajemnice. Kiedy młodszy myślał tylko o tym, żeby innych ratować, a pomimo to został królem, to cóż dopiero on, starszy i mądrzejszy: ,,ja tym bardziej powinienem na tym skorzystać", myślał starszy brat. 
Chociaż go strach oblatywał, wlazł na jabłoń i schował się pod łożem wielkoludów. Rozległ się grzmot i podłoga jęknęła — to wróciły wielkoludy i trzasnęły drzwiami. 
Ale przyszły tylko trzy. Ten czwarty, co chciał porwać młynarzównę, nie wrócił wcale. Bo młynarz zwołał wszystkich sąsiadów, razem zaczaili się na wielkoluda i zatłukli go. 
Tamci trzej chodzili teraz po izbie, grzmocili pięściami w stół i wołali jeden przez drugiego: 
— Mnie się nie udało ze skarbem, bo drwal przedtem go zabrał. 
— Mnie się nie udało ze studnią, bo ktoś przedtem wystraszył żabę i kamień odwalił. 
— Mnie się nie udało z królewną, bo ktoś już przedtem wyleczył ją naszym jabłkiem. 
— Kiedy zerwał nasze jabłko, to musiał tu być! 
— Z pewnością podsłuchał naszą rozmowę i dlatego nam się nie udało, bo ten nicpoń wszędzie był pierwszy. 
— A może on i teraz podsłuchuje? Szukajmy go!

Ilustracja: Larry McDougall
Jak zaczęli szukać, tak znaleźli człowieka skulonego pod łóżkiem — i zrzucili go z drzewa. O mało się nie zabił. 


Młodszy brat sprowadził rodziców i brata do siebie i wszyscy żyli odtąd razem szczęśliwie. Tylko nie wiem, w jakim kraju. Ale to wszystko jedno, bo jechać tam nie mamy po co. Jesteśmy ludzie zwyczajni, straże nie wpuściłyby nas na królewski zamek.

Autor: Maria Niklewiczowa 
Ilustracja: okładka Monika Orłowska - Gabryś
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce: Alfabetyczny spis treści wszystkich bajek oraz inne bajki europejskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)