piątek, 14 grudnia 2018

Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu - cz. IV - "Księga Tysiąca i Jednej Nocy"

Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu - cz. IV
"Trzecie opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży trzeciej" 
bajka asyryjsko - bagdadzka

Bracia moi, wysłuchajcie mojej opowieści i wiedzcie, że jest ona zaiste jeszcze cudowniejsza niż te, które wam przedtem opowiedziałem. 
- Powróciwszy więc z mej drugiej podróży, żyłem w wielkiej radości i szczęśliwości, ciesząc się tym, że ocalałem. Jak już zresztą wiecie z tego, co wczoraj wam opowiadałem, dorobiłem się znacznego majątku. Przez pewien czas przebywałem w Bagdadzie pogrążony w wielkim szczęściu, pogodzie, radościach i weselu. Wszelako dusza moja gorąco zapragnęła podróży i oglądania dalekich krajów i znów postanowiłem zająć się handlem, zarabiać i mnożyć zyski. A że dusza ludzka skłonna jest do złego, przeto po namyśle nakupiłem wielką ilość towarów i rzeczy potrzebnych do drogi, spakowałem je i z tym wszystkim opuściłem Bagdad udając się do miasta Basry. 
Przybyłem na brzeg morza i ujrzałem tam wielki statek, a na nim wielu kupców i podróżników – ludzi dobrych i miłych, zacnych, mądrych, pobożnych i prawych. Wraz z nimi wsiadłem na statek i wyruszyliśmy. Cieszyliśmy się pomyślnością i bezpieczeństwem i podróżowaliśmy bezustannie z morza na morze, z wyspy na wyspę i z miasta do miasta, a każde leżące na naszej drodze miejsce zwiedzaliśmy, sprzedając tam i kupując, radośni i weseli. 
Aż pewnego dnia, gdyśmy płynęli przez spienione morze o falach bijących jedna o drugą, kapitan, stojący przy burcie statku i rozglądający się na różne strony, począł nagle bić się po twarzy, a potem rozkazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę. Szarpał przy tym brodę, rozdzierał szaty i krzyczał wielkim głosem. 
Spytaliśmy więc:
- Kapitanie, co się stało?
Odpowiedział: 
- Wiedzcie, o podróżni – oby pokój i bezpieczeństwo były wam dane – że wicher nas znosi i na środek morza pędzi, a los nieszczęśliwy pcha nas ku Małpim Górom. A jeszcze nikt, kto tam się znalazł, nie uszedł cało z tego miejsca i serce moje mówi mi, że wszyscy poginiemy! 
I zaledwie kapitan skończył mówić te słowa, nadbiegły małpy, otoczyły nasz statek i niczym szarańcza zaroiły się na całym pokładzie i na brzegu przy statku.


Ilustracja: Areon Alfey

Złota kaczka - bajka polska/legenda warszawska

Złota kaczka
bajka polska
legenda warszawska


Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chłopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwońce, a u chłopaka bieda, aż piszczy. 


Niby to mu tam pożywienie dawał. Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle — i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka, boć to stare łachy majstrowskie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim sianie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek