Ile kosztuje cień?
bajka kambodżańska
Autor ilustracji: Nitin Ghangrekar |
Dawno, bardzo dawno temu do zapadłej wioski w Kambodży przyszło pewnego ranka trzech podróżnych. Mieli głowy gładko wygolone i jasnopomarańczowe szaty. Udali się wprost na rynek wypełniony tłumem ludzi, którzy sprzedawali i kupowali różne towary. Dwaj z trójki podróżnych byli młodzi. Zaledwie wyszli z wieku chłopięcego. Wyprostowani i silni, torowali sobie drogę przez ciżbę stłoczoną między olbrzymimi drzewami figowymi. Trzeci podróżny był stary. I to bardzo stary.
Głębokie zmarszczki poorały jego żółtobrunatną skórę. Zwieszoną nisko głowę opierał prawie na piersi, jakby mu zbytnio ciążyła na cienkiej szyi. Starzec kroczył powoli, wsparty na młodych towarzyszach, którzy prowadzili go w zacienione miejsce pod drzewem.
— To guru, to świątobliwy! — krzyknęło jakieś dziecko do matki.
— Tak, to guru i dwaj jego uczniowie — odparła kobieta. — Może świątobliwy przejdzie blisko nas i może nas pobłogosławi.
W Kambodży, gdzie wyznawany jest buddyzm, żaden człowiek nie doznaje tyle szacunku od ludu, co stary mnich albo guru. Świątobliwego łatwo rozpoznać po ogolonej głowie, pomarańczowej szacie i długim różańcu modlitewnych paciorków.
— Ten guru na pewno przychodzi z daleka — powiedział ojciec dziecka do matki. — Ma pełno kurzu na sandałach i najwidoczniej już go opuszczają siły.
Nie mylił się, bo stary mnich buddyjski mówił właśnie do swoich młodych towarzyszy:
— Zmęczyłem się, synowie. Nie mogę już iść. A przecież mamy jeszcze przed sobą daleką drogę. Poszukajcie jakiegoś wieśniaka i wynajmijcie dla mnie bawołu. Pojadę na jego grzbiecie do następnej wioski i tam zanocujemy.
Jeden z uczniów wmieszał się w dum i wkrótce wrócił z wieśniakiem i bawołem o ciemnoszarej skórze i szeroko rozstawionych rogach. Zwierzę posuwało się powoli, kierowane uderzeniami długiego, bambusowego kija.
Najpierw ustalono, ile srebrnych monet guru zapłaci wieśniakowi za podróż do następnej wsi. A następnie znużonego starca posadzono na szerokim grzbiecie bydlęcia. I mała karawana wyruszyła w drogę. Wieśniak szedł obok bawołu, niekiedy uderzając go kijem, aby nie oddalał się od brzegu gościńca. Obaj młodzieńcy w pomarańczowych szatach postępowali tuż za swym nauczycielem. I kolejno podtrzymywali świątobliwego, który trząsł się na grzbiecie swego wierzchowca.
Dzień był piękny, bez jednej chmurki na jasnym niebie. Ostre promienie słońca paliły gościniec biegnący wśród pól ryżowych. Od czasu do czasu rąbkiem pomarańczowej szaty podróżni obcierali sobie z potu ogolone głowy.
Wieśniakowi słońce tak nie dokuczało. Miał obfitą jak strzecha czarną czuprynę, która chroniła mu głowę, i nie nosił długich szat. Miał na sobie jedynie cienką bawełnianą opaskę na biodrach.
Upał się wzmagał i wreszcie stary guru poprosił wieśniaka, aby zatrzymał bawołu.
— Słabo mi, mój przyjacielu — powiedział. — Mam zawroty głowy i chociaż chwilę muszę poleżeć w cieniu.
Ale skąd wziąć cień?
Głębokie zmarszczki poorały jego żółtobrunatną skórę. Zwieszoną nisko głowę opierał prawie na piersi, jakby mu zbytnio ciążyła na cienkiej szyi. Starzec kroczył powoli, wsparty na młodych towarzyszach, którzy prowadzili go w zacienione miejsce pod drzewem.
— To guru, to świątobliwy! — krzyknęło jakieś dziecko do matki.
— Tak, to guru i dwaj jego uczniowie — odparła kobieta. — Może świątobliwy przejdzie blisko nas i może nas pobłogosławi.
W Kambodży, gdzie wyznawany jest buddyzm, żaden człowiek nie doznaje tyle szacunku od ludu, co stary mnich albo guru. Świątobliwego łatwo rozpoznać po ogolonej głowie, pomarańczowej szacie i długim różańcu modlitewnych paciorków.
— Ten guru na pewno przychodzi z daleka — powiedział ojciec dziecka do matki. — Ma pełno kurzu na sandałach i najwidoczniej już go opuszczają siły.
Nie mylił się, bo stary mnich buddyjski mówił właśnie do swoich młodych towarzyszy:
— Zmęczyłem się, synowie. Nie mogę już iść. A przecież mamy jeszcze przed sobą daleką drogę. Poszukajcie jakiegoś wieśniaka i wynajmijcie dla mnie bawołu. Pojadę na jego grzbiecie do następnej wioski i tam zanocujemy.
Jeden z uczniów wmieszał się w dum i wkrótce wrócił z wieśniakiem i bawołem o ciemnoszarej skórze i szeroko rozstawionych rogach. Zwierzę posuwało się powoli, kierowane uderzeniami długiego, bambusowego kija.
Najpierw ustalono, ile srebrnych monet guru zapłaci wieśniakowi za podróż do następnej wsi. A następnie znużonego starca posadzono na szerokim grzbiecie bydlęcia. I mała karawana wyruszyła w drogę. Wieśniak szedł obok bawołu, niekiedy uderzając go kijem, aby nie oddalał się od brzegu gościńca. Obaj młodzieńcy w pomarańczowych szatach postępowali tuż za swym nauczycielem. I kolejno podtrzymywali świątobliwego, który trząsł się na grzbiecie swego wierzchowca.
Dzień był piękny, bez jednej chmurki na jasnym niebie. Ostre promienie słońca paliły gościniec biegnący wśród pól ryżowych. Od czasu do czasu rąbkiem pomarańczowej szaty podróżni obcierali sobie z potu ogolone głowy.
Wieśniakowi słońce tak nie dokuczało. Miał obfitą jak strzecha czarną czuprynę, która chroniła mu głowę, i nie nosił długich szat. Miał na sobie jedynie cienką bawełnianą opaskę na biodrach.
Upał się wzmagał i wreszcie stary guru poprosił wieśniaka, aby zatrzymał bawołu.
— Słabo mi, mój przyjacielu — powiedział. — Mam zawroty głowy i chociaż chwilę muszę poleżeć w cieniu.
Ale skąd wziąć cień?
W tej części Kambodży nie rosły drzewa i każdy kawałeczek ziemi pokrywały pola ryżowe.
— Niech świątobliwy położy się w cieniu bawołu — powiedział jeden z uczniów do wieśniaka. I wskazał na ciemną plamę cienia, który rzucał bawół, gdy stanął na drodze.
Starzec legł na ziemi i z ulgą skrył się w cieniu bawołu. Jego młodzi towarzysze chłodzili mu głowę wachlarzami ze słomy. Powoli odzyskiwał siły.
Po chwili łagodny wietrzyk powiał nad polami ryżowymi. Guru otworzył oczy. Uniósł głowę i gotów już był jechać dalej.
Wreszcie mała karawana dotarła do celu podróży. Stanęli pod wielkim drzewem figowym w samym środku wsi.
— Raz, dwa, trzy, cztery i pięć!
Stary mnich zaczął odliczać srebrne monety, jakie wedle umowy należały się za podróż na bawole.
— Musisz mi jeszcze dopłacić za cień, który na ciebie rzucał mój bawół — powiedział chciwy wieśniak.
— Ojej! Ojej! Kto to słyszał o zapłacie za cień! — zawołał stary guru.— Nie dodam ci za cień ani jednej srebrnej monety. Twój bawół wcale się nie trudził, gdy leżałem w jego cieniu.
— Mój bawół służył ci, świątobliwy, niosąc cię na grzbiecie — powiedział wieśniak — a także chroniąc cię od żaru słońca. Musisz zapłacić i za tę usługę.
Spór nie ustawał. 1 jak zwykle w wypadku, gdy dwóch ludzi nie może się pogodzić, poproszono naczelnika wioski, aby rozsądził zwaśnionych.
W wiosce naczelnik był znany jako człowiek mądry. Miał też wielkie doświadczenie w załatwianiu podobnych spraw. Uważano, że sądził sprawiedliwie i wydawał słuszne wyroki. Teraz wysłuchał całej historii o tym, jak bawół swoim cieniem chronił starego mnicha od upału i jak ten ostatni nie chciał uiścić zapłaty za ową usługę. Potem przemówił, a wszyscy uważnie go słuchali.
— Zanim ogłoszę swój wyrok, opowiem wam pewne zdarzenie — powiedział. — Opowiem wam coś, co mnie się kiedyś przytrafiło. Coś podobnego do historii, którą właśnie usłyszałem, choć niezupełnie...
A oto opowiadanie naczelnika wioski:
— Kilka lat temu ja również udałem się w długą podróż — zaczął. — Szedłem cały dzień. Dokuczał mi głód i znużenie. Niestety, byłem ubogi i poza małą czarką ryżu nie miałem nic innego do jedzenia. Ani kawałeczka ryby czy mięsa. I ani grosza, żeby kupić sobie chociaż odrobinę korzennego sosu. Nocowałem na dworze obok gospody, pod drzewem. I tam poczułem smakowite zapachy kuchenne. Kucharz gotował smaczną baraninę dla grupki bardzo bogatych podróżnych. Ślinka mi ciekła po brodzie, gdy wdychałem ten wyśmienity zapach, i wtedy przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Zawiązałem swoją garstkę ryżu w cienką szmatkę i szybko zaniosłem do kuchni ten malutki tobołek.
— Dzień dobry, kucharzu — powiedziałem grzecznie. — Czy pozwolisz mi powiesić tę garsteczkę ryżu nad twoim garnkiem? Jestem zbyt ubogi, aby kupić od ciebie coś do zjedzenia. Nie mam curry * czy kawałeczka ryby i nawet ani odrobinki sosu, żeby dodać smaku tej małej porcyjce ryżu. Ale jeśli przez chwilę mój ryż mógłby wisieć w parze wydzielającej się z twojej baraniny, nabierze aromatu i będzie wyśmienicie smakować.
Kucharz miał widocznie dobre serce, bo wysłuchał tej prośby. Gdy baranina kończyła się gotować, mój ryż pachniał tak samo przyjemnie, jak gdyby polano go sosem z garnka.
Następnego ranka, wraz ze wschodem słońca, gotów byłem do odejścia. Ku memu zdziwieniu jednak kucharz mnie zatrzymał. I teraz wyszła na jaw jego chciwość, chociaż początkowo wydał mi się dobrym człowiekiem.
— Nie odejdziesz stąd, dopóki nie zapłacisz za aromat, którego twój ryż nabrał od mojej baraniny.
Tak się właśnie wyraził.
— Przecież mój ryż niczego nie zabrał z twojego garnka, kucharzu! — W pierwszej chwili myślałem, że ten człowiek mówi tak z głupoty. — Mój ryż istotnie pachniał jak dobra, duszona baranina. Ale zapach nie jest chyba rzeczą, za którą się płaci.
— Niech świątobliwy położy się w cieniu bawołu — powiedział jeden z uczniów do wieśniaka. I wskazał na ciemną plamę cienia, który rzucał bawół, gdy stanął na drodze.
Starzec legł na ziemi i z ulgą skrył się w cieniu bawołu. Jego młodzi towarzysze chłodzili mu głowę wachlarzami ze słomy. Powoli odzyskiwał siły.
Po chwili łagodny wietrzyk powiał nad polami ryżowymi. Guru otworzył oczy. Uniósł głowę i gotów już był jechać dalej.
Wreszcie mała karawana dotarła do celu podróży. Stanęli pod wielkim drzewem figowym w samym środku wsi.
— Raz, dwa, trzy, cztery i pięć!
Stary mnich zaczął odliczać srebrne monety, jakie wedle umowy należały się za podróż na bawole.
Autor ilustracji: Nitin Ghangrekar |
— Ojej! Ojej! Kto to słyszał o zapłacie za cień! — zawołał stary guru.— Nie dodam ci za cień ani jednej srebrnej monety. Twój bawół wcale się nie trudził, gdy leżałem w jego cieniu.
— Mój bawół służył ci, świątobliwy, niosąc cię na grzbiecie — powiedział wieśniak — a także chroniąc cię od żaru słońca. Musisz zapłacić i za tę usługę.
Spór nie ustawał. 1 jak zwykle w wypadku, gdy dwóch ludzi nie może się pogodzić, poproszono naczelnika wioski, aby rozsądził zwaśnionych.
W wiosce naczelnik był znany jako człowiek mądry. Miał też wielkie doświadczenie w załatwianiu podobnych spraw. Uważano, że sądził sprawiedliwie i wydawał słuszne wyroki. Teraz wysłuchał całej historii o tym, jak bawół swoim cieniem chronił starego mnicha od upału i jak ten ostatni nie chciał uiścić zapłaty za ową usługę. Potem przemówił, a wszyscy uważnie go słuchali.
— Zanim ogłoszę swój wyrok, opowiem wam pewne zdarzenie — powiedział. — Opowiem wam coś, co mnie się kiedyś przytrafiło. Coś podobnego do historii, którą właśnie usłyszałem, choć niezupełnie...
A oto opowiadanie naczelnika wioski:
— Kilka lat temu ja również udałem się w długą podróż — zaczął. — Szedłem cały dzień. Dokuczał mi głód i znużenie. Niestety, byłem ubogi i poza małą czarką ryżu nie miałem nic innego do jedzenia. Ani kawałeczka ryby czy mięsa. I ani grosza, żeby kupić sobie chociaż odrobinę korzennego sosu. Nocowałem na dworze obok gospody, pod drzewem. I tam poczułem smakowite zapachy kuchenne. Kucharz gotował smaczną baraninę dla grupki bardzo bogatych podróżnych. Ślinka mi ciekła po brodzie, gdy wdychałem ten wyśmienity zapach, i wtedy przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Zawiązałem swoją garstkę ryżu w cienką szmatkę i szybko zaniosłem do kuchni ten malutki tobołek.
— Dzień dobry, kucharzu — powiedziałem grzecznie. — Czy pozwolisz mi powiesić tę garsteczkę ryżu nad twoim garnkiem? Jestem zbyt ubogi, aby kupić od ciebie coś do zjedzenia. Nie mam curry * czy kawałeczka ryby i nawet ani odrobinki sosu, żeby dodać smaku tej małej porcyjce ryżu. Ale jeśli przez chwilę mój ryż mógłby wisieć w parze wydzielającej się z twojej baraniny, nabierze aromatu i będzie wyśmienicie smakować.
Kucharz miał widocznie dobre serce, bo wysłuchał tej prośby. Gdy baranina kończyła się gotować, mój ryż pachniał tak samo przyjemnie, jak gdyby polano go sosem z garnka.
Następnego ranka, wraz ze wschodem słońca, gotów byłem do odejścia. Ku memu zdziwieniu jednak kucharz mnie zatrzymał. I teraz wyszła na jaw jego chciwość, chociaż początkowo wydał mi się dobrym człowiekiem.
— Nie odejdziesz stąd, dopóki nie zapłacisz za aromat, którego twój ryż nabrał od mojej baraniny.
Tak się właśnie wyraził.
— Przecież mój ryż niczego nie zabrał z twojego garnka, kucharzu! — W pierwszej chwili myślałem, że ten człowiek mówi tak z głupoty. — Mój ryż istotnie pachniał jak dobra, duszona baranina. Ale zapach nie jest chyba rzeczą, za którą się płaci.
Autor ilustracji Nitin Ghangrekar |
— Podróżni, którzy jedli prawdziwą baraninę, zapłacili za nią prawdziwymi pieniędzmi. I to było w porządku — powiedział ten stary człowiek. — W porządku będzie również, jeśli ten, kto skorzystał jedynie z zapachu baraniny, zapłaci zań tylko zapachem pieniędzy.
A potem, drodzy przyjaciele, mądry starzec jedną ręką złapał za kark chciwego kucharza, a drugą potarł mu nos małą sakiewką ze srebrnymi monetami.
— Wąchaj do woli, chciwy kucharzu! — zawołał. — Wąchaj pieniądze, bo w ten sposób otrzymasz właściwą zapłatę za zapach gotowanej baraniny.
Naczelnik wioski uśmiechnął się i zwrócił się teraz do właściciela bawołu.
— Ty, wieśniaku, powinieneś otrzymać podobny rodzaj zapłaty. A jednak nie taki sam. Za jazdę na twoim bawole guru powinien zapłacić ci prawdziwymi pieniędzmi. Natomiast za skorzystanie z cienia zwierzęcia, gdy stało bez ruchu, należy ci się cień pieniędzy. Dostaniesz tyle cienia srebrnych monet, ile tylko zażądasz. Ale ponieważ słońce już zaszło — ciągnął patrząc na zachodnią połać nieba — nie będę czekał tutaj do wschodu, dopóki znowu nie wzejdzie i znowu nie wytworzy cienia. Dźwięk i cień są jedynie przypomnieniami rzeczy, które je wytworzyły. A więc otrzymasz tylko dźwięk monet świątobliwego w ilości, jakiej od niego zażądasz.
Mądry sędzia schwycił wieśniaka za ucho, a drugą ręką potrząsnął mu nad głową sakiewką z monetami. Potrząsał nimi tak mocno, że dźwięczały na odległość bawołu. Głośny brzęk monet sprawił, że wieśniakowi zaszumiało w głowie, jakby miał tam gniazdo szerszeni.
— Dosyć, sędzio, dosyć! — błagał. — Dosyć! Już nie chcę więcej. Jestem sowicie wynagrodzony za cień mojego bydlęcia.
Zawrócił bawołu i waląc w grubą skórę bambusowym kijkiem, spiesznie pognał go w przeciwną stronę.
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata:
Alfabetyczny spis wszystkich bajek
Zobacz też:
inne bajki buddyjskie, indyjskie i dżataki
Ilustracje nie zostały stworzone przez ich autora na potrzeby tej bajki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)