Zapomniany diabeł
bajka czeska
Póki tam jeszcze byli ludzie, mieszkał na strychu w starym sianie, pełnym mysich nor, a między jedenastą i północą straszył. Jak przyszła jego godzina, podnosił jazgot, jakby żelastwo tłukło o żelastwo, puszczał również sztuczne błyskawice i psuczał piekielnymi smrodami, a kiedy nie padało, latał czasem wokół chałupy jako bezgłowe psisko albo ogniste pomiotło. Nic więcej z diabelskich sztuczek nie umiał, może tam jakieś błahe czary-mary i fokusy-pokusy, w jakich wyzna się i pierwsza lepsza wiedźma wiejska, no i odrobinę oszukiwać w kartach.
Ale że niebawem nie miał tam kogo straszyć, bo mieszkańcy chałupy się wyprowadzili, a z wioskowych każdy to miejsce omijał, obmierzło diabłu to straszenie. Zrazu robił jeszcze wypady, to tu, to tam, co dwa, co trzy dni, a potem już całe długie tygodnie nigdzie się nie ruszał. Miał co prawda stracha, że się w piekle połapią. Roczek już prawie mijał, więc jak nic spodziewał się jakiejś kontroli. A tu cisza, najpewniej o miłym Kunygundzie w piekle zapomnieli albo też przy jakichś tam przenosinach kartoteki zaginęła jego fiszka.
Czekał pięć lat, dziesięć, ale kiedy już całe półwiecze nikt się z piekła nie zjawiał, ani mu żadnego znaku nie dano, machnął ręką na rodzinne ogniste pielesze i żył, jak się dało. Czasem w zimie, kiedy się wtulał w to swoje zleżałe siano i aż piszczał z chłodu, ckniło mu się za płomieniami piekielnymi. W końcu buchnął drwalom zostawioną w lesie siekierę i choć mu praca śmierdziała na milę, wyrychtował na nowo rozpadający się już w chałupie piec. Zaczął w nim palić bukowymi gałęźmi. Buczyna dobrze grzeje, trzyma żar jak węgiel i dycha ciepłem przez całe godziny.
Rozgrzewał sobie przy piecu Kunygund zgrabiałe ręce, a nieraz to i zajączka sobie upiekł, gdy mu się udało wyrwać go wronom z dzioba czy podwędzić kłusownikowi z sideł. Ma się rozumieć, że piekł go ze skórą i wnętrznościami, bo diabli na ludzkiej pracy się nie wyznają, a u drwali podejrzał jedynie, co się robi z siekierą. Poza tym pożywiał się jak wszyscy diabli: żarł żaby, myszy, ziemne salamandry, czarne ślimaki, a kiedy nawet o tym nie można było marzyć, z konieczności łapał większe muchy i owady. Na takim wikcie się nie utuczył, ba, nawet można by powiedzieć, że wyglądał jak sucha tyka.
Ale że się nie przepracowywał, bo oprócz rąbania drzewa na opał całe dnie mógł przesiedzieć lub przeleżeć, na nic się nie uskarżał, odwrotnie, pochlebiał sobie, że życie mu płynie spokojnie, bez nerwów, frasunków i zbytecznej mitręgi. I tak by sobie żył do końca świata albo przynajmniej dopóty, dopóki by się chałupa do cna nie rozwaliła, gdyby, jak to się zdarza, nie wdała się w to wszystko baba.
Raz w czerwcu, kiedy to wieczorami zapalają się w zaroślach i na trawach żywe ogniki świetlików, kiedy żółcieją mlecze i bieleje kwiat czarnego bzu, zerwała się nad borem, w pobliżu Kunygundowej chałupy, nagła i niespodziewana burza. Woda się lała strugami jak z otwartych stawideł, istne oberwanie chmury, a piorunograd trzaskał ognistym sękaczem w skały i w dęby aż się iskrzyło.
Diabeł przez chwilę śledził ulewę przez okno w obawie, by mu woda dachu nie zerwała, ale zaraz ze zwykłego lenistwa legł na ławie i zaczął podrzemywać, że niby w półdrzemce spokojnie przeczeka to gradobicie. Oczka już mu się kleiły, mrugnęły jeszcze raz i drugi i zapadł w sen, gdy naraz tuż przed progiem tup-tup i dźwierze brrum!, rozwarły się na oścież, aż od przeciągu wzbiły się w górę wszystkie śmieci z podłogi.
Diabeł ze zgrozą poderwał się na ławie. Oho, pomyślał, nic tylko z dyrekcji piekła przewąchali to jego leniuchowanie i bumelanctwo i nasłali mu na kontrolę ostro podkutego czarta. A tu-— fuj, psia noga! — na środku izby baba, zmoczona do suchej nitki, ale nic a nic nie spietrana, że widzi żywego diabła. Skoczył Kunygund na równe nogi, zrobił swoim starym zwyczajem ,,bu-bu-bu" i już miał się przemienić w obłok siarczanego smrodu, gdy baba łaps!, capnęła go za róg jak trykliwego capa, przyciągnęła do siebie i powiada:
— Niech się pan czort nie turbuje, miejsca jest dosyć dla nas obojga, a ja tylko na chwilkę, póki ta wścieklica nie przeleci!
Puściła diabła i jak gdyby nigdy nic zaczęła wyżymać spódnicę. Ale zarazem tymi swoimi jaszczurowymi ślepiami tak po całej izbie myszkowała, że najmniejszy śmieć nie uszedł jej uwagi. Kunygund — nic innego mu nie pozostawało — powrócił na ławę i na myśl przyszło mu piekło ogniste.
— A mieszkać... to tu nikt właściwie nie mieszka, no nie? - -spuściła baba stawidło.
Kunygund chciał odpowiedzieć, że lada chwila wprowadzi się tu cały mendel rogatych, a on tu jest pierwszy jako kwatermistrz, ale że długo już z nikim nie gadał, wydobyło mu się z gęby tylko jakieś takie ,,beee" jakim stary cap wita z rana kozy.
— No proszę! Takie przytulne mieszkanko! A ja, głupia, zachodzę w głowę, gdzie się podziać, skoro mnie wypędza z komornictwa ten wieśniak bez serca!
Kunygund wywalił gały, aż dziw, że mu z oczodołów nie wypadły, cicho beknął, że niby tu się rządzą piekielne moce, ale nic mu to nie pomogło.
— Toż my jakoś dojdziemy do porozumienia, ja zawsze ze wszystkimi umiałam żyć w zgodzie! — machnęła baba ręką i już się kręciła z kąta w kąt jak fryga, że niby tu da się łóżko, ówdzie stół, pod tamtą ścianę szafkę, a pod drugą — skrzynkę mącznicę, nad blachą patyk na gałgany, a obok pieca półkę na miski i talerze.
Kunygund osłupiały z rozpaczy, uciekł się do swojej najokropniejszej sztuczki: chociaż było dopiero wpół do czwartej po południu, przemienił się w bezgłowego psa, zasmrodził całą izbę siarką i dymem piekielnym, po czym wypadł na dwór przez okno, aż brzęknęła roztłuczona szyba. Ale co tam to dla baby! Dźwierze tylko otwarła, żeby przeciąg wywiał te smrody, zbitą szybę skleiła rozczynem, rozsmarowanym na lnianej szmatce i jakby się nic nie stało, dalej przepatrywała izbę i rozważała, co gdzie postawi.
Kunygund, ciągle jeszcze pod postacią psa, popadł w taką desperację, że po trzykroć obleciał chałupę, i choć był bez głowy, ujadał i skowyczał, co przy braku pyska wymagało szczególnego wysiłku, drapał również ognistymi pazurami w drzwi, aż drewno skwierczało. Kiedy i to nie pomogło, wpadł na stryszek, dobrą chwilę tupał z całej siły w strop, ale nic z tego, zadyszał się tylko i w końcu z żalu i wyczerpania usnął na zatęchłej słomie.
Przed zmrokiem zbudził go turkot kół. Wyjrzał przez okienko w dachu i widzi, jak wieśniak z zaprzęgiem zmyka na złamanie karku z tego upiornego miejsca. Przed chałupą stała komoda ze skrzynką, stągiew na wodę i rozłożone łóżko. Baba akuracik chwytała się za boczną deskę. W pierwszej chwili Kunygund miał chętkę skoczyć wieśniakowi na kark i stłuc go albo splunąć koniom w ucho diabelską śliną, czy nawet wetknąć im pod ogon rozpalony kamyk, ale pomyślał sobie, że Mrieśniak niczemu nie jest winien, że pewnie boi się bardziej baby niż diabła. Baba zaraz wypatrzyła go w okienku i zawołana z radością:
— Niech zejdzie, pomoże człowiekowi, ciężko tak samej! Kunygund dał jej do zrozumienia, że może go pocałować w nos, ze wściekłością wlazł za piec, żeby sobie nie myślała, że się zrzeka prawa do chałupy, i zaczął okropnie ciamkać językiem, tak jak to potrafią tylko diabli.
Komu innemu może by to działało na nerwy, ale baba, jakby nic nie słyszała, była dla diabła sam miód. Toć ona wiedziała, że z każdym chłopem ma się jakieś tam utrapienie, sama juz trzech mężów wyprowadziła do piachu. Ale nawet zły, burkli-wy, wściekły i nie wiem jaki belzebub powinien w chałupie być, bo nie ma nic gorszego niż dom bez chłopa.
Z tego wszystkiego Kunygund zapadł w gniewną drzemkę, Owinął się w kłębek i cicho warczał jak pies gajowego, gdy tou się przyśni zajęczy bal. Ale nim się ta drzemka przemieniła w głęboki sen, uderzył go naraz w nozdrza jakiś dziwny, niesłychany i niebywały zapach, który się rozchodził po całej izbie. Uniósł głowę i wysunął swój diabelski nos, co niby się tu dzieje. A tu już baba odzywa się przymilnym głosem:
— Niech przyjdzie, niech przyjdzie, bez krępacji, panie czort, weźmie sobie kapinkę zupki grzybowej.
Godzi się rzec, że Kunygund tego dnia oprócz trzech za-śmierdziałych jaj sroczych, którymi wzgardziła nawet łasica, oraz jednego chrabąszcza kusaka nic w żołądku nie miał, a ta zupa ze świeżo nazbieranych młodych smardzów i majowych borowików pachniała jak nie wiem co: i przyrumienioną cebulką, i krzynę czosnkiem, krzynę selerem, pietruszką i marchewką, i krzynę złocistą od masełka zasmażką. A także kminkiem, kartofelkami, majerankiem, pieprzem i po trosze innymi jarzynkami, które baba do niej przymieszała.
Ślinka Kunygundowi ciekła, wiercił się w swoim kącie na zapiecku, ale ciągle jeszcze trwał w uporze. Nie był to jednak już ten prawdziwy, zaciekły upór, bowiem zapach tej zupy sączył mu się w nozdrza i stamtąd pokrętną ścieżynką przedostawał się na język, na podniebienie i do przełyku, i w ogóle gdzie tylko mógł się wśliznąć i przyssać, i jak we śnie spływał przewodem pokarmowym do żołądka, tak że Kunygund czuł się jak odurzony.
A baba przy stole jadła i jadła jakby nie miała dna. Z czarnego żeleźniaka nalała sobie jeden talerz, potem drugi, potem trzeci, dojadła, zapaską otarła gębę, zamyśliła się ociupinkę, ale zaraz nalała sobie czwarty talerz, a za nim piąty, a po chwili już warząchew grzechotała o dno żeleźniaka. Baba znowu zadarła głowę w stronę pieca:
— No co, naprawdę nie przyjdzie na tę zupkę grzybową? Bo już szkoda zostawiać tę kapinkę, do jutra by skwaśniała!
Tu już Kunygund nie wytrzymał, zeskoczył z pieca na równe nogi, złapał żeleźniak, nawet do talerza sobie nie nalał i resztę zupy wyduldał jednym duszkiem. Zasyczało my tylko w wygłodniałej gardzieli, jakby splunął na rozpaloną blachę, i już tylko żałośnie świeciły diabłu oczy nad pustym żeleźniaczkiem.
— Nie dziwota —- rzekła baba gładko jakby masło krajała — chłop ma większy spust od białogłowy, bo też i żołądek ma większy! Na drugi raz muszę ugotować co najmniej o trzy talerze więcej!
I zaraz zapytała:
— A jakżeż to, że tak bez ogródek palnę, pan czort się nazywa?
— Kunygund! — diabeł wykrztusił dość ochoczo, bo go w brzuchu grzała zupa.
— Jejusmargaryna! Takie niechrześcijańskie imię! To zupełnie jak nygus! — jęknęła baba —no to już lepiej ja mu będę mówić Matusz, jak temu mojemu ostatniemu nieboszczykowi, com go łońskiego roku pochowała!
I tak, ani się Kunygund obejrzał, dostał imię po ostatnim mężu baby i nic mu nie pozostawało, jak doń przywyknąć.
Zaraz pierwszej nocy leżąc za piecem słyszał przez sen, jak baba z drugiego końca izby, gdzie stało jej łóżko, woła:
— Matusz! Matysku, nie chrap tak!
— Cóż to, ja chrapię? — ostro odburknął Kunygund, bo nawet przez sen czuł, że baba pije do niego.
— Chrapiesz, Matusz! Obróć się raczej na prawy bok!
— No dobra... — wymamrotał — to ja w takim razie... — i nie wiedząc, co by tu począć, usłuchał baby.
W taki oto sposób stara Plajznerka z Dalskabatów, zielarka i w ogóle baba na każde zawołanie, żyjąca z wszelkiej zbożnej posługi, usadowiła się w chałupie, gdzie straszyło i nie mogła się wprost nachwalić, ile tu wszędzie dokoluśka, na łąkach i polanach, na mokradłach, gdzie kumkają żaby, i na piaszczystych wzgóreczkach, gdzie się wygrzewają żmije i w ostępie i na słońcu — rośnie i kwitnie najosobliwszych ziół i bylinek.
Zaczynały się czerwienić poziomki, babi kwas i miłek wiosenny już przekwitały, ale za to błękitniał przetacznik, purpurowiał kopytnik, pieniły się przytulie czepne, babka pospolita, babka lancetowata, babka płesznik, cibora, rutewka, węży-mord, mniszek, kozibród, wiesiołek, kokornak, knieć, ciemiernik, przestępy i ziarnopłony, krwiściąg, dziesięciornik, czermień, siedmiopalecznik, dzwonek, szczyr, tojad, kozłek, pieprzyca i czarci ząb.
Wszystko to stara Plajznerka zbierała i suszyła kwiaty, listki, szypułki i łodyżki, czasem każde z osobna, kiedy indziej znów do gromady z korzeniami i kłączem bulwiastym. Mieszała rumian z kocimiętką, dosypywała szczyptę kurzyśladu, szczyptę kozłka, co działa kojąco na wątpia, szczyptę dziurawca, co czyści żołądek, ciut lulka, tyle, co między dwa palce się zmieści, ociupinkę bielunia dziędzierzawy, żywokostu i mysiego drzewa. Kiedy to się zaparzyło i gorący napar elegancko wypiło, jak bonie dydy, po takich ziółkach człowieka nie imały się ani suchoty, ani kolki, a blednica trzymała się od niego na milę z daleka.
Autor ilustracji: Jirin Trnka |
Ale jak zaczął obchodzić się z babą po ludzku, ho, wtedy działo się miłemu Matuszowi dobrze. Stara Plajznerka gotowała mu kapuśniak albo zalewajkę, zupę koperkową z ziemniaczkami, lane kluski z mlekiem, kartoflankę ze skwarkami i przysmażoną cebulką, mączną polewkę z jarzynkami, knedle, leniwe pierogi, smażyła placki ziemniaczane, a w ogóle robiła posiłki, jakie lubił jej nieboszczyk i jakie dają chłopom siłę do roboty.
Dziw nad dziwy, nad tymi pełnymi talerzami Kunygund z wolna zapominał o swojej diabelskiej naturze, wchodził mu w krew Matusz, a niezadługo gębę miał wybredną i delikatne podniebienie. Kluski kładzione kłuły go w zęby, jeśli były tylko posypane makiem, lubiał, żeby po ugotowaniu przyrumienić je jeszcze na złocisto w skwierczącym tłuszczu. Z placków najbardziej smakował mu sernik, zwłaszcza gdy w serze były żółtka i rodzynki, a wybierał szelma głównie te z brzegu, w które nasączyło się najwięcej smalcu.
Jednakowoż Kunygund nie tylko przestał chrupać żuki, świerszcze, majki, kusaki, szczypawki, mrówkolwy i inne robactwo, a nauczył się jeść kluski i wrzątek z zieleniną, zmienił się także pod innymi względami. Plajznerka, ha, ta go wzięła hurtem do galopu! Parę dni Matusz łaził po chałupie jak zwykle w swojej diabelskiej skórze, którą miał już w wielu miejscach wytartą i postrzępioną. Ale kiedyś po obiedzie zaczęła baba grzebać w komodzie i wyciągnęła przyzwoite sukienne spodnie barwy chabrowoniebieskiej, za jaką akuracik Matusz wprost przepadał.
— Słuchaj, Matusz — powiada, bo zaraz na drugi dzień zaczęła mu tykać — przymierz ty te portki! Nie możesz tu przecie stale paradować jak cap, jeszcze ktoś przyjdzie i co?!
Matusz nie miał nic przeciwko, choć przedtem całe życie przechodził tylko w tej swojej diabelskiej skórze i czegoś podobne-
go na sobie nigdy nie miał. Wsadził w nie jedną nogę, poczuł przyjemne ciepło i łaskotanie. Wsadził więc i drugą,, chciał podciągnąć portki do pasa, a tu, jej!, klapa na całej rozciągłości.
No bo Matusz, czy właściwie Kunygund, miał kość ogonową jak wszyscy diabli, kończyła się solidnym chwostem, jakiego nie powstydziłby się żaden wół, a w tych spodniach takiej niebywałej okoliczności nie przewidziano. Spojrzał Matusz boelściwie na starą Plajznerkę, bo obleciał go strach, że mu te spodnie zabierze. Ale na to Plajznerka musiałaby nie być Plajznerką! Ona raz-dwa sobie z tym poradziła. Przypasowała miłego Matusza galancie tyłkiem do pniaka bukowego, w którym tkwiła siekiera do rąbania drzewa, i zagadała słodziutko:
— Zamknij oczy, Matusz, bodaj na momencik, a ja ci zgotuję niespodziankę!
Diabeł usłuchał, w dużej mierze dlatego, że był głupi i ciekaw tej niespodzianki. Plajznerka capnęła prawą grabulką stylisko siekierki, lewą przytrzymała diabelski ogon akuratnie na samym środku pniaka i nim miły Matusz zdążył choćby pisnąć słówko, ciach! i już się chwost walał na ziemi, jak gdyby nigdy do Matusza nie należał. Dobrą chwilkę Matusz skomlał jak pies, ale baba mu przyłożyła do rany roztłuczoną cebulicę morską, przewiązała lnianą szmatką i za pół godziny było po bólu.
Matusz bez ogona, ale za to w spodniach paradował po dworze jak panisko i radował się, że tak przyjemnie grzeją jego wyziębłe gnaty.
Do spodni baba mu dała również koszulę, na koszulę kamizelkę, na kamizelkę kapotę, a na szyję elegancką pstrą chustkę, jaką noszą drwale. Nogi, czy jak tam się te diabelskie kończyny nazywają, obuła mu w cholewy do pół łydki i Matusz sam siebie nie poznawał, taki się z niego zrobił szykowny chłop! Kowal!
Pozostały — diabelska sprawa — już tylko te czarcie rogi, które Matuszowi wyglądały z czarnych kudeł na głowie. Godzi się rzec, że nie były ani o cal większe, niż miewają porządne capy, ale trudno i darmo, pod żadną czapą schować się nie dawały.
Matusz trząsł się cały ze strachu, że mu je stara Plajznerka, gdy kiedy weźmie na odwagę, również siekierą odetnie. Ale przy tym i on sam chętnie by się ich pozbył, głównie dlatego, że mu się okropnie podobała ta czapa w kratę po nieboszczyku baby, kupiona na jarmarku w Padernosicach u czapnika Stybla. Pstrzyła się wszystkimi barwami, ze świecą drugiej takiej szukać po świecie!
Aż raz Matusz, kiedy tak go dręczyła chrapka na tę czapkę, wpadł na pomysł. Wbił prawy róg w okrągły otwór, który pstry dzięcioł wydziobał w bukowym pniu, wykręcił łeb i naprężył się zezując, co też się stanie.
Zabolało niezgorzej, we łbie mu łupnęło, ale naraz trzask! i prawy róg odskoczył jak ta lala! Został po nim przy samych kudłach niepozorny kłapeć, który bez niczego zmieści się pod czapą. Matusz na momencik przysiadł, żeby ochłonąć, a po chwili spróbował tej samej sztuczki z drugim rogiem. I znowu trzask! — i było po krzyku! Kiedy przyszła stara Plajznerka z boru, siedział Matusz przy stole, a tę kraciastą czapę, pamiątkę po nieboszczyku, miał nasadzoną aź na uszy.
— Ach, ty mój Matysku! — przyskoczyła do niego Plajznerka, bo zaraz zmiarkowała, co sobie diabeł wybił z głowy — toż z ciebie jest teraz chłop całkiem do rzeczy! Jeszcze mi cię będą białogłowy zawidzieć! — i z tej radości dała mu buziaka aż cmoknęło.
Od szewca we wsi pożyczyła raszpli i co wieczór Matuszowi ułamane rogi przygładzała, podpiłowywała i zrównywała, ot tak, lekutko i powoluśku, jakby mu tylko we włosach wiskała, aż po paru dniach i całkiem mu się w czarnej czuprynie schowały.
Dopiero by wam oczy na wierzch wyłaziły, taki był z Matu-sza teraz kędzierzawiec, choć mu już szło na osiemsetny rok! Gębę miał co prawda krzywą jak wszyscy diabli, uszy ciut przyszpiczaste, a u nosa, jak tylko troszkę chłodniej, drgała mu kropeleńka, ale poza tym nie był wcale szkaradniejszy od innych wieśniaków, a włosów miał na głowie więcej niż cała rada gminna do kupy wzięta.
Godzi się wszakże rzec, że ze starej Plajznerki była baba robotna i jak soli w oku nie cierpiała, żeby chłop, skoro już jest w obejściu cały dzień bąki zbijał. A to akuracik była najsłabsza strona Matusza, diabli z natury mają leniucha za skórą i myślą tylko o bezeceństwach, o wodzeniu na pokuszenie i sprowadzaniu ludzi na manowce.
O jeje, w tym punkcie wpakował się Matusz z babą z samego początku w kabałę! Owszem, siekierę podwędził drwalom jeszcze w tamtych czasach, gdy był w chałupie sam i żarł ślimaki i czerwie. Ale posługiwać się tym narzędziem nie zanadto umiał, tyle że przetrącił lub przepitolił suchą gałąź, żeby wlazła do pieca. Wyciosać klin i zabić go, gdzie należy, rozszczypać klocek na równiutkie czworoboczne drewienka, to była dla biednego Matusza rzecz zgoła niemożliwa, chociaż w Dalskabatach potrafił to każdy podrostek. A stara Plajznerka co i rusz naprzykrza się:
— Matusz, narąb mi drzewa! Smolnych drzazeg natnij na podpałkę! A te najsmolniejsze odłóż na łuczywo, żeby było czym świecić! Siekierę byś sobie bodaj trochę pilnikiem pod-ostrzył, zrobiła się już zębiasta jak szczupak!
A cóż dopiero inne roboty, które jej nieboszczycy, wszyscy trzej, tak jak następowali po sobie, wykonywali jak z bicza trząsł! Gontami pobić dach, łatami płot obsprawić, kołki do grabi przyciąć, drewniaki z jesionu wyrzezać, z lipy mątewkę, warząchewkę i nieckę wystrugać! Ma tuszowi kręciło się w głowie, gdy mu to baba wyliczyła. Trudno i darmo! Musiał się nauczyć jakichś męskich robót, jeśli nie chciał mieć z babą na pieńku. Bo karmić się Szwabami już nie miał ochoty. Nic innego nie pozostawało jak uczynić się niewidzialnym, co dla diabła akurat nie było zbyt trudne, i po kryjomu chodzić na wieś do rzemieślników, żeby coś tam z tych ich kruczków podpatrzyć.
Siadywał u stolarza na warsztacie, za cieślą właził na dach, u majstra krawieckiego garbił się nad deską do prasowania, u szewca się podkradał do zydla. Oj, niełatwe było mu terminowanie! Taki niby pomiagier, co to na niczym się nie wyznaje, srodze naskacze się koło majstra zaglądając mu pod ręce, toteż nie dziwota, że co i rusz dostanie mu się po nosie.
Stolarz mu przyciął łapę w imadle, gdy Matusz zagapił się oparty o warsztat, szewc mu nabił guza pod okiem, kiedy niezdarnie zamachnął się młotkiem, kudły miał Matusz skołtunione i pozlepiane od szewskiego kleju i stolarskiego klajstru, krawiec mu na plecy wysypał parę rozżarzonych węglików z żelazka, aż się Matuszowi skóra przysmażyła, a cieśla na tiomiar złego strącił go belką z dachu prosto do dołu z wapnem niegaszonym, które zżarło mu do cna sierść z połowy pleców. Nie darmo powiadają: kto się uczy, ten skuczy. A gdy już o zmroku przyczłapał do domu, baba go brała na spytki, zanim postawiła przed nim talerz dymiącej zupy:
— No to pochwal się, Matysku, czegoś to nowego się dziś nauczył!
Nim się rok z rokiem spotkał, mimo całej udręki podpatrzył Matusz u rzemieślników tyle kruczków, że mógł dorównać w robocie najzmyślniejszym mężczyznom we wsi.
Ze wszystkiego najbardziej spodobało mu się kowalstwo, pewnie dlatego, że w kuźni się dmucha na ogień jak w piekle, że za każdym uderzeniem młota wesoło skaczą ogniste gwiazdki iskier, a wszystko tam pachnie tym osobliwym zapachem żelaza, który mu przypominał pioruny i błyskawice, a tym samym przywodził na myśl jego zamierzchłą diabelską młodość. Przykucnąwszy przy palenisku albo przysiadłszy w górze na miechu potrafił przesiedzieć tam cały dzień aż do zmroku i potajemnie dmuchać na rozżarzone węgielki, aż naraz się kowal dziwował, że mu się ten ogień tak dobrze pali.
Czasem, gdy majster akurat stał tyłem, łyknął Matusz na spróbowanie piwa z majstrowego dzbana — oj, jakżeż ono orzeźwiało w takim żarze! — ba, parokrotnie się przydarzyło, że Matusz za tym paleniskiem przysnął i musiał po zamknięciu kuźni wymykać się do domu dziurką od klucza albo kominem. Ale po niespełna roku umiał wyginać i kuć wszelkie rodzaje podków, wprawnie nasadzać zimowe i letnie hacele, podpiłowywać kopyta, wykuwać hufnale, krótko mówiąc, z mety mógł iść do kowala za czeladnika, zwłaszcza że znał się jak wszyscy diabli na koniach.
Stara Plajznerka nie posiadała się z radości, że ten czort Ma-tusz wyszedł na ludzi. Niekiedy nawet przy bylinach jej pomagał, bydlęce ziele mieszał, dziurawiec suszył, kłącza paprotki z ziemi wygrzebywał, piestrzenice i trufle lepiej od psa wywąchiwał, po zieloną jemiołę aż na wzgórki jodłowe się wypuszczał. Mierziło ją tylko, że nie bardzo może pokazać się z nim we wsi, boby ją wzięto na języki. Ale niewieściej ciekawości i tak się nie ustrzegła.
— A cóż to za chłopa macie w chałupie, Plajznerko? — wypytywały gospodynie, kiedy baba roznosiła po wsi bydlęce ziele.
— Chłopa, chłopa... Starego diabła! — mówiła prawdę — kto by inny pasował do takiej baby jak ja?
— Diabeł to diabeł, ale zawsze ostoja dla słabej białogłowy! — żartowały gospodynie przytakując.
Aż raz, tak na jesieni, w poniedziałek po odpustowy po Świętym Wacławie, zachciało się nagle babie pokazać między ludźmi we wsi z tym swoim Matuszem.
— Słuchaj, Matusz — zaczęła gładko jakby masło krajała — może byśmy tak zaszli do wsi po odpuście? Przyodziewek masz jak nowy, świecić oczyma przed ludźmi nie musisz! Na ten kufelek piwa też mamy, co będziemy siedzieć w tej samotni, kiedy tam w gospodzie robią poprawiny? Między ludźmi ci się spodoba, zobaczysz!
Matusz się trochę wdragał, bo był wstydliwy, ale tak naprawdę to go ciągnęło między ludzi.
— A kowal tam też będzie? — spytał dla pewności.
— No pewnie, będzie! Kowal z kowalką i wszyscy czeladnicy!
—Ich to ja lubię — uśmiechnął się Matusz — oni tak pięknie pachną żelazem!
A kiedy mu Plajznerka obiecała, że przysiada się do stołu kowala, dał się Matusz namówić i poszli. Chustkę na szyi miał ciemnoczerwoną w białe podkowy, na głowie szykowną kraciastą czapę, słowem, jakby z pudełka go wyjął. Kowal już w karczmie siedział, Matuszowi aż oczy błysły, gdy go zobaczył. Stara Plajznerka posadziła Matusza tuż obok kowala i powiada:
— To jest, panie majstrze, ten mój stary czort, Matusz!
Kowal pomyślał, że nic tylko jakiś stary wojak weteran, którego baba pod swój dach przygarnęła, i uścisnął Matuszowi łapę, aż mu w kościach chrupnęło.
— A ja jestem dalskabacki kowal! — wybuchnął śmiechem.
— Toż ja was znam cokolwieczek... tak z widzenia...
— Możliwe, żeśmy gdzieś już razem piwo pili! — odparł kowal, nie wiedząc nawet, jak wielką ma rację.
Szelma Matusz na to ani mru-mru, niuchał tylko, czy kowal i w odświętnym ubraniu pachnie żelazem. Owszem, pachniał, aż Matuszowi cieplej pod sercem się zrobiło.
Stara Plajznerka z kowalką i z wieśniaczkami zaczęły prać brudy świata tego, a tymczasem Matusz z kowalem rozgadali się o koniach. W tej materii obaj byli znawcami, to trzeba przyznać. Zaczęli się wzajem egzaminować, jakie są na świecie siwki i po czym odróżnić jeden rodzaj od drugiego.
Na pierwszy ogień poszły siwosze z żółtobrunatnymi plamami jak miodne kołacze, za nimi dereszowate w brunatnoczerwone placki, potem szły moręgowate z ciemniejszym łbem i uszami, dalej — jabłkowite i srokacze w cętki, ze srokaczy przeskoczyli na myszate i wreszcie, od słowa do słowa, przyciemniali coraz bardziej maść przerzucając się na bułane, z bu-łanych na cisaki, z cisaków na brązowe podpalane, z podpalanych na gniadosze, z gniadoszy na kasztanki, a z kasztanek na karę. Z każdą nową maścią zabierali się do nowo natoczonych kufli, żeby nie mleć ozorami na sucho.
Nim się dorwali do karych z białymi strzałkami, ciemnych maści mieli już pełną głowę, a pełne serce przyjaźni, toteż padli sobie w objęcia i raz za razem dawali sobie pyska tak siarczyście, że się ludzie wokoło oglądali, co to za cmokanie się rozlega. Kowal oczarował diabła, a diabeł kowala. Zaraz też się dogadali, że nazajutrz w podwieczerz Matusz może przyjść do kuźni i podkuć jakąś tam kobyłkę, skoro go to kowalstwo tak bawi.
Jak raz w tym czasie wieśniak Plavec potrzebował podkuć trzyletnią klaczkę Majkę. Była to kobyłka narowista jakby się ze smoczych jaj wylęgła, w żyłach jej grał płynny ogień. Sam majster już się do niej przymierzał przed odpustem, ledwo jednak do niej podszedł, aby ją pogłaskać w czoło, chapsnęła mu z głowy czapkę i rozszarpała zębiskami. A kiedy zbliżył się znowu, poderwała się wszystkimi czterema kopytami wygięła w pałąk jak kocisko i jak nie wierzgnie do tyłu, aż kawał dechy odskoczyło z parkanu.
— A kto by to chciał być kopniętym lub zostać kaleką tuż przed odpustem! Raz kozie śmierć, to odłóżmy to na wtorek po poprawinach! — powiedzieli sobie kowale i odesłali Majkę wieśniakowi do domu.
A tu po poniedziałku po odpustowym powiada majster czeladnikom:
— Pod koniec dnia przyjdzie tu ten Matusz od Plajznerki, bo chciałby spróbować podkuć jaką kobyłę. Jest to chyba stary wiarus po wojaczkach albo koniarz, co światem wędruje, ale stawia się jak zmarznięta koszula! Przyprowadźcie mu tę Plavcową Majkę, pobawimy się trochę jego kosztem!
Co tu dużo gadać, majster to majster, takich nie ma w tuzinie dwunastu. Toż go mierziło odrobinę, że wczoraj z tym Ma-tuszem tak się bratał, choć razem gęsi nie pasali, a jeszcze ten włóczęga się tu przyszwendał diabli wiedzą skąd. Toteż w głębi duszy postanowił, że Matuszowi pokaże, co to jest porządne kowalstwo, i że jego zuchwalstwo wystawi na pośmiewisko przed całą wsią. Kiedy Matusz przyszedł w podwieczerz z ciężką cokolwieczek łepetyną po tym poniedziałku poprawinowym, ale żądny roboty w kuźni, Majka już tam stała przywiązana do słupa, a pęciny jej grały jak struny. Czeladnikom kowalskim, choć robili poważne miny, kąciki ust filuternie drgały, tak się cieszyli na to, co będzie z Matuszem wyczyniać ta wierzgająca i gryząca dzikuska. Mieli pod ręką nawet skopek z wodą na wypadek, gdyby ten wariatuńcio stracił przytomność po jakimś cięższym kopniaku i trzeba było mu wodę wychlustać na łeb.
Ale Matusz jak gdyby nigdy nic. Przyszykował sobie narzędzia, wsadził podkowy do paleniska i elegancko podszedł do kłaczki jak do panienki. Majka tylko uszami strzygła. Stanął przed nią z przodu, pogładził po nozdrzach i poklepał po szyi. Dziw nad dziwy! Z tej postrzelonej Majki w jednej chwili zrobiła się trusia, patrzyła na Matusza jak na dobrodzieja i posłuszna jego skinieniom podnosiła jedną po drugiej roztańczone nogi. A cała przy tym lekuchno drżała. A Matusz, zakasawszy rękawy, kopyto za kopytem podpiłowywał, przypalał, przymierzał podkowy, aż tę sławetną furiatkę Majkę odprowadził pod parkan jak gdyby nigdy nic kutą na cztery nogi:
— Słowo się rzekło, kobyłka u płota.
Majster gapił się jakby z byka spadł, takiego kowala to u wszystkich diabłów jeszcze nie widział!
— Człowiecze, ty jesteś szatan — powiada z uznaniem — widzę, że nie tylko piwo potrafisz pić! Robota ci się w rękach pali, a my tu co i rusz mamy straszne piekło, zaglądaj do nas. skoroś taki fachman!
Matusz, diabelnie szczęśliwy, skinął głową, że rad będzie pomagał, bo w rozhajcowanej kuźni czuje się jak u siebie w domu.
Od tej pory już go w kuźni dzień w dzień widywano. Niech-no która kobyła zaczęła się biesić, już ją brał w swoje ręce Matusz, kuł, rozkuwał, czyścił kopyta, i nawet najdziksza piekielnica widząc go z młotkiem i obcęgami łagodniała i stawała się potulnym jagniątkiem.
W wolnych chwilach z lubością rozdmuchiwał ogień, ale też mógł w płomieniach hartować sierpy i kosy, a także obręcze na koła nabijać i okuwać pudła fur. Poznał przy tym masę luda, gospodarzy z Kaczyni i Dalskabatów, nasłuchał się do diabła i trochę męskich gadek i mądrości, załapał to i owo ze zdrowego chłopskiego rozumu i z tej prostej życiowej filozofii, jakiej by i sam belzebub nie wymyślił.
Plajznerka była bardzo rada, że wieś jest z tym jej starym czortem za pan brat, że się nie musi bać ludziom na oczy pokazywać.
W każdą niedzielę, gdy szła do kościoła, towarzyszył jej Matusz do pierwszych chat, a tam się ich drogi galancie rozchodziły: baba paradowała pod kruchtę, a Matusz do karczmy ,,Pod wiankiem". To były jego najmilsze godzinki: usiąść przy stole z kufelkiem płynnego chmielu i porajcować z chłopami o koniach, o pracy w lesie, komu grad, komu deszcz co potłukł, gdzie piorun walnął, gdzie gorzało, co diabli nadali, co poszło w czorty, jaki gdzie dopust boży, a w ogóle jak to się plecie na tym bożym świecie. Gdy baba wracała z kościoła, zaglądała przez szybę, Matusz w te pędy wysupływał grajcary za podchmielunek, wysączał ostatnią kapkę z dna, i znowu z babą zgodnie mas'zerowali do tej swojej chałupy.
— Co tam kaznodzieja gadał? — pytał Matusz ot tak, żeby coś powiedzieć.
— Ee tam, znowuj o piekle — mówiła baba z rozgoryczeniem, ponieważ wielebny farasz każde kazanie okraszał siarką i płomieniami piekielnymi, jak gdyby robił Plajznerce na złość, a czasem przydawał również skrzypienie zębów.
— Dużo on tam wie, gaduła jeden! — krzywił się Matusz pogardliwie.
Zaraz zresztą zaczynał gadać o koniach, bo to go o całe niebo żywiej obchodziło. Ma się rozumieć, że nie dało się ukryć, jaki z tego Matusza od Plajznerki zawołany koniarz, toteż wieśniacy często1 go się radzili, kiedy konie dostały nosacizny albo się ochwaciły, a także, gdy zamierzali kupić, sprzedać czy wymienić jakąś sztukę, bo Matusza w koniarstwie nie okpiłby ani handlarz, ani cygan. A że przy tym kupnie i jemu kapnęło * co nieco, a i kowal mu za pomoc grosza nie żałował, więc obo-ie, baba z Matuszem, opływali we wszystko.
Ale nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być źle. Żyli do spółki już siódmy rok, kiedy ni stąd, ni zowąd przyszła kry-ska na Matyska. Jak raz znowu w czerwcu, w niedzielne popołudnie, wracał z babą ze wsi i już czuł w gębie smak koperkowego sosu na kwaśnej gęstej śmietanie, którą baba niosła w kamiennym dzbanku. Nagle posłyszał, że w powietrzu coś zupełnie blisko zasyczało, a chrapami zwietrzył odrobinę siarczanego smrodu.
Plajznerka też się zaniepokoiła, jak gdyby tknęło ją złe przeczucie, ale w Matuszu w tej chwili krwi by się nie do rzezał. Dobrze wiedział, że wybiła jego godzina. Że niebawem grunt się mu zacznie palić pod nogami, skoro tym letnim pachnącym powietrzem przeleciał diabeł i to tak bliziuchno, że nie mógł Matusza nie zauważyć. I zauważył, psia jucha!
Zanim Matusz uszedł jeszcze dziesięć kroków, diabeł był już z powrotem zafurczał powietrzem jak chrobak chrabąszcz, w przelocie nawet wysunął nos sprawdzając na węch, czy się co do Matusza nie myli, i już go nie było. Matuszowi przeszedł smak na sos śmietanowy z koperkiem, choć kiedy indziej potrafił opędzlować cały roidelek. Wbijał w siebie kluchy ot tak, żeby tylko przez gardło przeszły i błądził oczyma po kątach, jak gdyby tam wypatrywał jakiegoś znaku piekielnego.
— Co tobie, Matysku, przyznaj się? — dociekała zafrasowana Plajznerka. Ale Matusz tylko milcząco głową pokiwał, że na nic się tu nie zda żadne dociekanie. I gdyby diabli w ogóle umieli płakać, pewnie by miał w tej chwili oczy pełne łez. Bo mu się piekielnie zrobiło żal, tego anielskiego życia z babą, tej jej kartoflanki z majerankiem, kumpli w Dalskabatach, z którymi pić, bajać i diabłami rzucać można, i tego rzemiosła kowalskiego, które mu tak zasmakowało, że o mało co serce mu nie pękło.
Cóż począć, teraz te piękne czasy diabli wezmą — ten pioruński grzdyl, co smyrgnął Matuszowi koło ucha, bez ochybi złożył już w piekielnej dyrekcyi donos, że się tu pałęta jakiś zagubiony czy zdziczały diabeł, a w piekle aż się zaiskrzy i przyskrzynią go piorunem. Całe pół dnia snuł się po chałupie, jak dusza pokutująca. Baba mu najpierw naparzyła dziurawca, potem dziewanny z przymieszką krwawnika i poziomek, na brzucho mu przykładała wywar ze skrzypu, ale trudno i darmo, chorość Matuszowi nie przeszła. Jak się ściemniło, zaczęła w nim się duszyczka trząść, jakby ją miał z osiki.
Mogła być dziesiąta, gdy naraz w okno buch! buch! Matusz wyszedł za próg na nogach jak z waty. Wokół chałupy latał czarny pies ze ślipiami jak ogniste bochenki i puszczał piekielne smrody siarczane, zupełnie jak kiedyś Kunygund. Ledwie ujrzał Matusza, podskoczył ku niemu, przemienił się w diabła i zaszwargotał:
— Umraj dyrko parte fajo, tyś to Kunygund?
—Durmi fajte kedro, to ja — bełkotał Matusz robiąc się na twarzy siny — medo ustań esparvilo, a bo co niby?
— Trubalante mordomare! Żebyś ty, chłopie, wiedział, jakie z twojego powodu jest u nas piekło! Cziko drante bastona-do, ajvej muchri kostoduro, toż ciebie dyrekcja poszukuje już sto pięćdziesiąt lat! Masz w krótkich abcugach stawić się przed najwyższym oberlucyperem! No, uszanowanko, gotuje ci się siarczysta chryją!
A że przy tych słowach spostrzegł, jak stara Plajznerka pazernie kikuje za niedomkniętymi drzwiami, splunął ku niej czarcią żrącą śliną, aż w drzwiach wypaliło dołeczek.
No to masz, diable, bal, Matuszowi nic nie pozostawało, tylko pójść do piekła...
—¦ Poczekaj na mnie, brachu — powiada nieswoim głosem — we dwójkę droga szybciej zleci!
I poszedł do chałupy pożegnać się z Plajznerka. Baba spłakana podniosła krzyk, że ona za nic w świecie Matusza nie puści, że się z nim związała na dobre i złe i pał licho, wytrwa przy nim do ostatniej godziny, ba, że poprzez niego również przynależy do piekieł, a tedy wraz z nim tam pójdzie. Toć i z Lucyperem dałoby się jakoś obgadać, żeby Matusza przywrócił na to samo miejsce w Dalskabatach. Skoro jest w Dal-skabatach proboszcz, musowo powinien tu być i diabeł!
— Ty nic nie załatwisz, Matysku, ty jesteś taki wstydliwy, ale ja jestem baba wyszczekana! — obejmowała Matuszową łepetynkę i głaskała go po tych nieszczęśliwie upiłowanych rogach.
Ale Matusz nie chciał ani słyszeć, do piekła baby wziąć nie może, dopieroż by mu się dostało, dubeltowo!
— Kiedy ty, Matysku, ze wszystkich moich nieboszczyków byłeś najpoczciwszy! — zachlipała baba, aż się serce krajało i na siłę mu w garść wetknęła związany w zawiniątku kawał sernika z rodzynkami. Matusz frr!, wzleciał z drugim diabłem w powietrze i szlak nie szlak szybowali nocą do bramy piekielnej.
Ledwo przeszli przez zwodzony most, zaroiło się dokoluśka nich od czartów, aż było czarno. Poniektórzy, co to Matusza znali jeszcze z niegdysiejszych czasów, pokpiwali, że dopiero teraz mu Lucyper przytrze rożków, inni stroili sobie żarty z jego kapoty i tej kraciastej czapy, a najmłodsze diablęta podśmiewały się, że czuć go człowieczyzną. Znikąd dobrego słowa, ' dobrego spojrzenia, ta hołota diabelska czegoś takiego nie zna!
Zrobiło mu się jeszcze smętniej, gdy sobie przypomniał jaki mir miał między chłopami u kowala czy w karczmie dalskabackiej. A teraz będzie musiał na wieki zostać między tą kosmatą kompanią, bo Lucyper na pewno nie puści go już z powrotem między ludzi. Na domiar złego Matusz odwykł już przez długie lata od piekielnego dymu i smrodu, szczypało go to w oczy i dusiło, aż dziw, że go nie zmogły nudności.
Zaraz go wzięli pod pachy i prosto do Lucypera. Najstarszy diabelski ober siedział na tronie, a że to było w czerwcu kiedy lęgnie się mnóstwo much i wszelakiego innego szkaradzieństwa, miał ich na sobie i dokoluśka zatrzęsienie. Raz po raz opędzał się ogonem, a jeśli tylko jaka mucha uwięzła mu między pazurami, ze smakiem rozgryzał jak rodzynkę. Gdy Matusz to zobaczył, zaczęło go mdlić w żołądku.
— Padnij na kolana, bestio diabelska i bij pokłony przed moim majestatem — rozsierdził się Lucyper na biednego Matusza, który już zapomniał, co się należy księciu piekielnemu.
Ale dwaj diabli tak go galancie szturchnęli kułakami pod żebra, że Matusz faktycznie padł na kolana. Zleciała mu przy tym z głowy ta jego piękna czapa i Matuszowy feler wyszedł na jaw przed calutkim piekłem.
— Nie ma rogów! Nie ma rogów! — rechotali wszyscy diabli, co się pomieścili w Lucyperowej komnacie i przekazywali lę wieść tym, którzy tłoczyli się za drzwiami. W jednej chwili całe piekło o tym wiedziało.
— A gdzie masz ogon, potworo? — zagrzmiał Lucyper. Piekielnicy zdarli z Matusza spodnie tak żywo, że mu wszystkie szwy popękały.
— Ma ogon obcięty jak pies myśliwski! — szło znowu przer całe piekło.
Biedny Matusz, czy właściwie Kunygund, nie wiedział, gdzie oczy podziać ze wstydu. Lucyper strasznie się rozgniewał, że Kunygund okrył piekło taką sromota. Nie chciał słyszeć żadnych usprawiedliwień, z miejsca chudzinę Matusza kazał wtrącić do czarnej dziury, że niby jutro będzie sądził go najwyższy trybunał piekielny.
Sędziowie wzięli Matusza w obroty, aż się z niego kurzyło. Zaraz na początku sam pokpił swoją sprawę, kiedy zapytali jak się nazywa.
— Ma... Matusz! — wyjąkał zastrachany, a że sędziowie zaczęli przewracać białkami, dodał pośpiesznie: — Matusz od Plajznerki.
Dopiero gdy na niego wrzasnęli, opamiętał się nieco:
— Kunygund... Kunygund czy Matusz, jeden diabeł! Oskarżenie tak naprawdę to nie stało na mocnych nogach, bo Kunygund cały ten czas, kiedy go w piekle nie było, spędził w Dalskabatach, jak miał przykazane w dyrekcyi piekielnej, toteż nie można go było obwiniać, że się od piekła wymigiwał. Za to w pięć całych paragrafów od a do zet tego biednego golca ubrali. Że niby sto sześćdziesiąt pięć lat zaniedbywał się w straszeniu od jedenastej do północy, kiedy wedle przepisów miał podczas szarug latać dokoluska chałupy jako bezgłowe psiskor a przy pogodzie suchej jako ogniste pomiotło.
Oskarżycielem był doktor Solfernus, a był to znany hycel, który ofiary tak łatwo nie wypuszczał z pazurów, choćby dopadł psa z kulawą nogą. Zgodził się wprawdzie, że oskarżony nie ma zbyt tęgiego pomyślunku, ale zaraz ruszył z kopyta i wlepił mu okoliczność obciążającą za to, że samowolnie obłamał sobie rogi. Włos po włosku rozbierał też diabelski ogon załamując nad nim ręce, choć musiał uznać za niedowiedzione, by Kunygund go upitolił własną mocą piekielną czy w diabelskiej przewrotności dla uczynienia tegoż jaką duszyczkę niewinną nakłonił albo też komu nieczystą siłą wiedziony urzezać go przyzwolił.
Sąd się ciągnął jeden dzień, drugi, trzeci, gdyż doktor Solfernus chciał z tego zrobić głośną i wielką hecę. A im dłużej to trwało, Kunygund coraz gruntowniej się wkopywał. Okazało się, że odmawia żarcia francuzów i szwabów, ba, żeby tylko, wprost brzydzi się nimi, bezwstydnie zaś wychwala kluski z sosem koperkowym albo z twarogiem, co jest u diabła niesłychane. Wydało się też, że obraził Jego Jaśnieognistość Lucy-pera oświadczając: ,,Fuj, on wpieprza muchy!". Na dobitkę wyszły na jaw rzeczy o niebo groźniejsze i straszliwsze. Mianowicie, że Kunygund zwykł kumać się z chłopami, że pomagał ludziom w kuźni czasem za pieniądze, a czasem — o zgrozo! — za haniebne Bóg zapłać, że lubi pracować, że nie zapiekł się w sobkostwie, że zaprzyjaźnił się z babą, kowalem, karczmarzem, szewcem i furmanami, że wyuczył się kilku rzemiosł. I wrzepił mu sąd szatański pięćset osiemdziesiąt lat, aż huknęło. Usłyszawszy wyrok, zbladł nawet adwokatus diabła, a Matusz spuścił nos na kwintę i żałośliwie nim siąkał. A gdy się go zapytali, co on na to, rzekł ze skruchą:
— Nic nie poradzę... trza to odsiedzieć, skoro nie ma innego wyboru. O jedno tylko bym upraszał, dajcie mi na czas tej odsiadki jakąś pracę, mógłbym na ten przykład diabłom kopyta ostrzyć, wtedy szybciej mi to zleci. I żebym mógł tak raz na rok wyskoczyć za kamratami do dalskabackiej karczmy...
— Wodzić ich na pokuszenie?
— Skądże, pokrzepić się na duchu!
Tu zerwał się najstarszy Lucyper i w krzyk, aż mu z gęby płomienie bluzgały:
— Na zbity pysk wygońcie go z piekła, bestię diabelską! Tego dydka i sam diabeł nie zrozumie! Toż to wyrodek, ta baba nam go do imentu uczłowieczyła!
Złapali miłego Kunygunda, a właściwie już znów Matusza, i jednym zamachem wyrzucili go jak psią skórę na śmietnisko przed bramą piekielną. Matusz rymsnął na plecy jak wór, tylko mu w oczach gwiazdeczki się zaiskrzyły. I zaraz brama piekielna z hukiem się zatrzasnęła.
A on wstał i kuśtykając raz na lewą, raz na prawą nogę smarował do Dalskabatów do baby Plajznerki, do kamratów w karczmie, do tego złotego rzemiosła kowalskiego. Oczy mu się świeciły z radości, a gdy już odszedł od piekła spory kawałek, że już go tam nie mogli usłyszeć, jął szelma równo pod nogę podśpiewywać sobie:
Kluski z koperkowym sosem to bym cięgiem jadł i jadł!
Autor: Jan Drda
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata: Alfabetyczny spis treści wszystkich bajek oraz inne bajki europejskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)