Wieśniak Słomka
bajka japońska
Dawno, dawno temu była sobie mała wioska, leżąca w samym środku żółtych pól ryżowych. Pod siedmioma klonami stało siedem chat. Ta siódma prawie się już rozlatywała. Tylko potężny pień klonowy jeszcze ją podtrzymywał. Pod jej dachem żył młody Szobei. Jego rodzice umarli. Był sam na świecie, a głód ssał mu żołądek. Kiedy wieśniacy szli rankiem na pola ryżowe, tak mówili między sobą:
- Biedny Szobei! Co też z nim będzie!
Ale, że sami wiedli nędzny żywot i każdy z nich zbierał tyle, że wystarczyło tylko na własny stół, nie wiedzieli jak mu mogą pomóc. Szobei patrząc na nich, myślał:
- Gdybym miał choć całkiem małe poletko ryżu nie musiałbym odżywiać się liśćmi paproci i korzeniami ostu, co rośnie na skraju pól.
Pewnego razu próg chaty Szobei przestąpił sąsiad. Był on najstarszy we wsi.
- Posłuchaj, Szobei, co ci powiem. Zanim głód odbierze ci ostatnie siły, spróbuj jeszcze na ostatek pójść do świątyni bogini miłosierdzia. może ona znajdzie jakieś wyjście. Musisz ją tylko dostatecznie długo prosić, wtedy ześle ci ona sen, w którym wyjawi ci swoją radę.
Szobei czuł, że starzec chciał mu pomóc. Gorliwie i długo prosić - mógł na pewno. Zaraz następnego ranka ruszył w drogę. Włożył do połatanego worka resztę suszonych ziół i korzeni, żeby mieć coś do zjedzenia podczas wędrówki. Chatkę zostawił otwartą, zresztą nie było tam nic, co by warto było zabrać. Z pierwszymi promieniami słońca opuścił wioskę, boso w wystrzępionej bawełnianej koszuli i w przepasce na biodrach. Droga wiodła przez równinę, po żwirze, do dalekiego górskiego lasku. Tam, od wieluset lat, mieszkała w świątyni bogini miłosierdzia. Szobei biegł i biegł. Kiedy był już całkiem wyczerpany, ujrzał przez gęstwinę drzew, pomalowaną na czarno bramę wejściową. Szerokie, kamienne stopnie prowadziły w górę do świątyni. Z wieżyczek na podwórzu świątyni dzwoniły dzwonki o wysokim, jasnym dźwięku.
Po wydeptanych stopniach odbywał się nieustanny przemarsz ludzi. Wielu pielgrzymów usiłowało przedostać się do środka świątyni. Tam znajdował się posąg wyrzeźbiony w drzewie. Siedziała na liściu lotosu, a z jej ciała wyrastało promieniście czterdzieści promieni. Szobei był oślepiony bogactwem barw, czerwienią szkarłatów, blaskiem złota, cennymi rzeźbami. Jednak, nie ociągając się, wyłożył zaraz bogini swą prośbę.
- Będę tu siedział, jeśli trzeba - całe dni i noce i czekał na spełnienie mojej prośby.
Nadszedł wieczór, a za nim zmierzch. Mnisi przemykali po podwórzu świątyni i zapalali kamienne latarnie. Wysokie cedry rzucały czarne cienie.
- Co ty tu jeszcze robisz? - pytali mnisi - on jest wycieńczony, nie możemy go odprawić. Ale nie możemy także pozwolić, żeby głodował, a może i umarł w świątyni bogini miłosierdzia.
Uzgodnili więc między sobą, że po kolei będą się dzielić z Szobei swoją miseczką ryżu. Tka też się stało. Ale kiedy mnisi już po raz drugi musieli podzielić się z Szobei swoją porcją ryżu, wyrazili życzenie, żeby bogini miłosierdzia nie zwlekała zbyt długo i zesłała jak najszybciej na Szobei proroczy sen. Szobei czekał cierpliwie i spokojnie. Czekał trzy razy po siedem dni i trzy razy po siedem nocy, odżywiając się tym co dostał od mnichów. Trzy razy po siedem dni i trzy razy po siedem nocy czekali również słudzy świątyni. Ich niezadowolenie rosło.
Wreszcie, dwudziestej drugiej nocy ukazał się Szobei we śnie mnich i powiedział:
- Słuchaj Szobei, bogini udziela ci przeze mnie takiej rady: "opuść świątynię, to co twoja ręka najpierw uchwyci, trzymaj mocno i zrób z tego użytek. Nie pogardzaj nawet czymś najlichszym".
Następnego ranka Szobei opowiedział mnichom co go spotkało w nocy, podziękował im za gościnę i opuścił świątynię. Od długiego siedzenia w kucki na stopniach, zesztywniały mu nogi, potknął się i upadł. Kiedy się podniósł, ujrzał słomkę, która zaczepiła się o jego koszulę. Chciał słomkę wyrzucić, ale przypomniał sobie polecenie bogini. Rozczarowany, że była to tylko słomka, ale bacząc by drobnych rzeczy nie lekceważyć, poszedł dalej, trzymając słomkę w ręku. Słowa otuchy bogini wzmocniły jego serce a ryż mnichów - żołądek. Wróbla przefruwały nad nim. Krople rosy szkliły się w trawie. Raptem zaczęła krążyć nad nim jakaś duża, jadowita mucha. Odpędził ją. Wróciła z powrotem. Zaczął biec. Krążyła nad jego głową nadal.
- Poczekaj - powiedział Szobei - nie będziesz mi się dłużej naprzykrzać!
Zręcznie chwycił ją, a ponieważ w lewej ręce miał teraz słomkę , a w prawej muchę, wyciągnął nitkę z rękawa swojej wystrzępionej koszuli, jednym jej końcem związał muchę, a do drugiego przywiązał słomkę. Mucha okrążała słomkę jak fryga. Nie mogła już dokuczać Szobei, a on mógł z bliska przyjrzeć się jej kolorowym, połyskującym skrzydełkom, bez obawy o ukąszenie. Pielgrzymi, których napotykał, potrząsali głowami i śmieli się z jego pomysłu.
- Stój! Poczekaj! Zatrzymaj się... - zawołał jakiś chłopiec obok niego. - podoba mi się twoja zabawka. Chciałbym ją mieć.
Uwolnił się z matczynej ręki i biegł obok Szobei. Po raz pierwszy Szobei posiadał coś, czego pragnął ktoś inny. Myśl ta oszołomiła go i uradowała:
- Weź sobie - powiedział.
- Masz dobra serce - pochwaliła go matka chłopca, kiedy podeszła bliżej - ale podarunek wymaga odwdzięczenia się.
Wyjęła trzy pomarańcze z koszyka i podała je Szobei, po czym rozeszli się. Szobei nie mógł pojąć jak ze słomki i muchy zrobiły się trzy pomarańcze. Ale, że wymiana przebiegła tak przyjaźnie, wszystko musiało być pewnie w porządku.
Zbliżało się południe. Słońce wznosiło się wysoko. Na ulicy przybywało pielgrzymów: biednych - spoconych od słonecznego żaru i bogatych - kroczących pod parasolami. Szlachta i zamożni kupcy obok wojowników, rzemieślników i chłopów. Na zakręcie drogi Szobei zauważył ulicznego przekupnia, który zachwalał swoje towary przechodniom. Był to stary człowiek. Na jego barkach balansował drążek, a na nim wisiały przedmioty, które chciał sprzedać: gliniane czarki, dzbanki do herbaty i ryżowego wina, chustki, paski i sakiewki. Słońce prażyło. ciężar towarów prażyło starego. Pragnienie wysuszyło mu gardło. Z pobliskiego strumyka słońce już dawno wypiło wszystką wodę. Szobei pomyślał o trzech soczystych pomarańczach, które miał przy sobie.
A, że starzec niczego nie pragnął bardziej, niż zaspokoić ,a Szobei posiadał to czego drugiemu brakowało. Ofiarował starcowi swoje pomarańcze. Jeden podarek wart jest drugiego, to twierdzenie chciał on jeszcze raz poddać próbie. Starzec pochwycił pomarańcze i ukłonił się. Szobei skłonił się również. Następnie handlarz wydobył spośród różnokolorowych chust sztukę materiału. Na ciemnoniebieskim tle lśniły złote chryzantemy. Tak kosztownego materiału nie widział Szobei jeszcze nigdy. Zawahał się, czy ma go wziąć, czy nie. Starzec, wysysający już chciwie sok z pomarańczy, wciąż się jeszcze kłaniał.
Południowa pora i palące słońce skłaniały coraz więcej pielgrzymów do odpoczynku. Szukali cienia cedrów i przysiadali wokół swoich koszyków z jedzeniem. Wieśniacy rozprawiali z rzemieślnikami, rzemieślnicy z kupcami, ci zaś z wojownikami. Rozpoczęły się targi i załatwianie interesów handlowych - na drodze do bogini miłosierdzia...
Zanim Szobei pojął, co się dzieje, wszyscy padli na kolana i pokłonili się głęboko, dotykając czołem mat, na których leżeli. Nawet szlachetni zamknęli na moment swoje parasolki i uklękli. Zbliżał się bowiem wspaniały orszak. Słudzy nieśli w lektyce najpiękniejszą ze wszystkich księżniczek.
Ochładzali ją wachlarzami z kości słoniowej. Jej cera była koloru kwitnącej wiśni, jej czarne włosy przyozdobione były barwnymi wstęgami z jedwabiu. Szobei nie przyzwyczajony do takich widoków, stał osłupiały, nieruchomy, między klęczącymi ze czcią pielgrzymami. Dlatego księżniczka zwróciła na niego uwagę. Była ona nie tylko najpiękniejszą ze wszystkich księżniczek w kraju, ale i największą strojnisią. Dostrzegła kosztowny materiał na ramieniu Szobei. Zalśniły przed nią złote chryzantemy na ciemnoniebieskim tle.
Z rękawa swego kimona wyciągnęła sakiewkę wypełniona po brzegi srebrnymi monetami i lekką rączką rzuciła ja służącemu, idącemu obok lektyki. Miała przecież tyle sakiewek złota, że trudno było je zliczyć. Sługa podszedł do Szobei. Odebrał od niego materiał i wcisnął mu do ręki pieniądze. Dopiero teraz z sakiewką w ręku przebudził się Szobei ze swego odrętwienia. Księżniczka uśmiechając się odjechała ze swoją świtą. Klęczący powstali i powrócili do swych koszy z jadłem.
Tymczasem Szobei, trzymając mocno sakiewkę w garści, puścił się pędem do swej rodzinnej wioski.
Dopiero tam w rozwalonej chacie pod klonem, ośmielił się otworzyć woreczek. było w nim tyle srebrnych monet, że mógł sobie za nie kupić małe poletko - o czym zawsze marzył - i potrzebną ilość sadzonek ryżu. Pozostały mu jeszcze trzy monety. Kupił za nie staremu sąsiadowi grubą kurtę na zimę.
I tak z biedaka stał się Szobei hodowcą ryżu w kraju żółtych ryżowych pól. A, że jego szczęście związane było ze słomką, ludzie we wsi dali mu przezwisko: wieśniak Słomka. Każdego wieczoru Szobei dziękował bogini miłosierdzia za jej mądrą radę. Równie chętnie wspominał ryż jedzony u mnichów.
Autor: Edith Bergner
Ilustracje: Inge Gurtzig
Wydawnictwo: Karl Nitzsche, Niederwiesa
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce:
Alfabetyczny spis treści wszystkich bajek oraz inne bajki z Dalekiego Wschodu, a także bajki azjatyckie.
xddddd
OdpowiedzUsuńFajne, ale takie se
OdpowiedzUsuńWolę żeby było fajnie niż "takie se":)
Usuń