piątek, 26 października 2018

bajka (legenda) australijska o duchu bagien Bunyipie

Mały Bunyip
bajka (legenda) aborygeńska
z Australii


Wiele lat temu, po drugiej stronie świata, myśliwi szykowali się na polowanie. Tańcząc w rytm muzyki, wymachiwali dzidami i śpiewali plemienne pieśni. Z nieba lał się żar, a ich rozgrzane ciała lśniły w słońcu niczym smoła. Im mocniej grzało słońce, tym byli szczęśliwsi. Im głośniej śpiewali, tym większą mieli nadzieję na obfite łowy. Mężczyźni byli głównymi żywicielami swych rodzin i polowali całymi dniami, aby nikomu z plemienia nie zabrakło pożywienia. Przynosili zdobycze swoim rodzinom mieszkającym w małych, górskich jaskiniach. Myśliwym, z wielką uwagą przyglądali się mali chłopcy z wioski. Oni też wznosili dzikie okrzyki, wymachując przy tym kijami i niezmordowanie tańczyli do upadłego w prażącym słońcu. Organizowali zawody w strzelaniu z łuku i w rzucie bumerangiem, który zawsze powracał do rąk tego, kto nim rzucał. Ćwiczyli i uczyli się pilnie tej trudnej sztuki polowania, aby w przyszłości zając miejsce swych ojców i starszych braci.
Pewnego dnia grupka chłopców z plemienia zamieszkującego australijski busz, wybrała się na bagna, rozpościerające się za kamienistą pustynią. Mieli tego dnia wycinać trzcinę, która porasta brzeg bagiennego stawu, aby kobiety z wioski mogły z nich wyplatać kosze. Śmieli się przy tym i obgryzali korzenie trzciny, które smakowały trochę jak cebula.
- Marnujemy tylko czas - powiedział nagle przywódca grupy - zawołajmy kobiety i dzieci, ponieważ ścinanie trzciny to lekka i łatwa praca. Mogą robić to same. My zrobimy sobie wędki i pójdziemy łowić węgorze lub to, co nam się uda złapać w stawie na bagnach.
Młodzi chłopcy byli bardzo zadowoleni z tego pomysłu. Szybko zarzucili ścinanie trzciny i zaczęli szukać przynęty. Większość z nich kopała w błocie szukając robaków, które potem zaczepili na haczyki zrobionych wędek. Ale syn wodza plemienia wyjął z tobołka kawałek surowego mięsa, które maiło mu służyć za posiłek i kiedy nikt nie patrzył, nadział mięso na haczyk. Długo stali nad brzegiem stawu, ale nie mogli niczego złowić. Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi, zmieniając kolor nieba na czerwony. Wyglądało na to, że jeszcze chwila i będą musieli wracać do wioski bez jedzenia. Żałowali teraz, że nie napełnili koszy korzeniami trzciny. Nagle syn wodza zobaczył, że jego wędka drga na wodzie. Po chwili, coś szarpało ją tak mocno, że chłopiec sam nie był w stanie jej utrzymać.
- Pomóżcie mi!- krzyczał – To musi być wielka ryba!
Pozostali chłopcy podbiegli mu na pomoc i wyciągnęli na brzeg to co złowiło się na wędkę.
Widok był straszny. Wyłowili coś co było ni to krową, ni to foką… Miało płetwy i zęby morsa oraz koński ogon. Chłopcy popatrzyli na siebie z przerażeniem, ponieważ wiedzieli doskonale co to jest. Od dziecka słyszeli bowiem opowieści od swoich rodziców i dziadków o tym dziwnym zwierzęciu.
- To jest Bunyip! - wykrzyknęli- To mały Bunyip, chyba dziecko jakiegoś Wielkiego Bunyipa! Wrzućmy go lepiej z powrotem do wody!




Ale syn wodza sprzeciwił się. Nagle nad bagnami dał się słyszeć głośny ryk i straszny, rozdzierający płacz i po chwili chłopcy ujrzeli matkę małego Bunyipa, wynurzającą się z bagiennych odmętów. Próbowała doczołgać się do swojego dziecka, wbijając swe wściekłe, groźne spojrzenie żółtych, rozżarzonych oczu w małych myśliwych.
- Puść go! Puszczaj! - krzyczeli zrozpaczeni chłopcy, ale syn wodza był nieugięty.
- Ni oddam go! Jest mój! Mój! Ja go złowiłem! Będzie z niego jedzenia na trzy dni!
- Chcesz zjeść Bunyipa? - zdziwili się towarzysze.
- Może i go nie zjem - odparł syn wodza - ale chociaż będzie z niego miła zabawka dla naszych braci i sióstr – po czym zarzucił małego Bunyipa na ramiona i zaczął biec w kierunku domu.




Za nim pobiegli inni chłopcy. Zrozpaczona matka stała na brzegu stawu i ryczała wściekle. Nikt z chłopców nie pomyślał choć przez chwilę, jak strasznie musiała się wtedy czuć.
Słońce już prawie zaszło, a równinę otoczył zmierzch mimo, że wysoko w górach dało się ujrzeć ostatnie ślady dnia. Mali myśliwi, biegli wytrwale przez dolinę, ciesząc się ze zdobyczy. Wkrótce zapomnieli o swojej przygodzie.
I wtedy usłyszeli dziwny odgłos, który zbliżał się do nich. Spojrzeli za siebie i zobaczyli, że coś przysłani im widok na staw i bagna. To woda podniosła się tak wysoko, że zasłaniał horyzont.
_ Co to jest? - pytali się nawzajem – co się dzieje? Nie ma chmur, nie padało, a jednak woda podnosi się. Jest wyższa niż kiedykolwiek.
To prawda, woda podniosła się nieprawdopodobnie wysoko. Chłopcy stali jak sparaliżowani, po czym ocknęli się i zaczęli biec co sił w nogach. Najszybciej biegł syn wodza, pomimo, że dźwigał na barkach małego Bunyipa. Wkrótce dotarli do podnóża góry i zaczęli się wspinać. Kiedy dotarli na szczyt, zatrzymali się, by odpocząć.
- Tu jesteśmy bezpieczni - - mówili do siebie- tu woda ze stawu nas nie dosięgnie.
Ale kiedy spojrzeli w dół, zobaczyli, że nawet wysoka góra, nie gwarantuje im bezpieczeństwa. Cała równina zalana była wodą, która wkrótce dotarła do wierzchołków drzew. Drzewa zniknęły zupełnie pod powierzchnią wody, a ta nadal podnosiła się w górę, wyżej i wyżej. Mali myśliwi zerwali się na równe nogi i zaczęli znowu uciekać.
W końcu dotarli do swojej wioski, gdzie mieszkańcy siedzieli przy wejściach do swoich jaskiń. W świetle ognisk rozmawiali i plotkowali, podczas gdy dzieci bawiły się w pobliżu.
Kiedy mieszkańcy wioski zobaczyli małego Bunyipa, na ramionach chłopca z wioski, przeszył ich strach. Nawet dzieci zrozumiały, że za moment wydarzy się coś strasznego.
- Woda! Woda! - krzyczeli nadbiegający chłopcy.
Wszyscy mieszkańcy wioski zobaczyli, jak rwąca woda przesłania górę za nimi. Pobiegli na szczyt klifu, ale i ten był już otoczony wodą. Wkrótce woda dotarła do samego szczytu.
- Ocalę cię!- krzyknął syn wodza chwytając za rękę swoją siostrę, którą tak bardzo kochał.
- Uratuję cię! Zabiorę na czubek tego drzewa! Jestem pewien, że woda tam nie sięgnie!
Próbował się wspinać na wysokie drzewo wciągając za sobą siostrę, ale nagle na stopach poczuł zimny dotyk wody.
Spojrzał w dół i wrzasnął... Nie miał stóp, tylko ogromne pazury, podobne ptasich szponów! Popatrzył na siostrę i zobaczył, że zamiast ramion ma czarne skrzydła! Spojrzał na swoich przyjaciół….wszyscy zamienili się w ptaki, niezgrabnie unoszące się na wodzie. Chciał zakryć twarz dłońmi, ale i on nie miał już miał rąk. Starał się coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się tylko skrzek: - ger-gerr.
Jego szyja zaczęła się wydłużać, woda sięgała pasa. Spojrzał na swe odbicie w wodzie i zobaczył, że zamienił się w czarnego łabędzia. Rozejrzał się dookoła i zobaczył całe stado czarnych łabędzi. To byli mieszkańcy jego wioski, jego rodzina i przyjaciele.




Nigdy już nie stali się z powrotem ludźmi. Wciąż nawołują się dziwnym językiem, który nie jest ani mową ludzką, ani pieśnią ptaków.
Mały Bunyip został uratowany przez swą matkę, a woda powróciła razem z nimi do stawu.
Czarni ludzie z australijskiego buszu, do których dotarła wieść o wielkiej powodzi, nie zbliżają się na bagna po dziś dzień. Wiedzą, że żyją tam Bunyipy i lepiej trzymać się od nich z daleka.
Mówią też, że w swych domach w głębi bagien, Bunyipy ukrywają niesamowite skarby.
Ale nikt ich nigdy nie widział. A może widziały je czarne łabędzie? Może chcą o tym opowiedzieć?
Co z tego, jeśli nikt nie rozumie ich mowy? A one tylko smutno skrzeczą podczas nocnych lotów, nawołując się smutno…

Na podstawie bajki Rogera Lancelyna ze zbioru baśni: "Once two ago", opracowanie Agnieszka Jasińska
Ilustracje: Vojtech Kubasta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)