Opowieść o Sindbadzie Żeglarzu - cz. IV
"Trzecie opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży trzeciej"
bajka asyryjsko - bagdadzka
Bracia moi, wysłuchajcie mojej opowieści i wiedzcie, że jest ona zaiste jeszcze cudowniejsza niż te, które wam przedtem opowiedziałem.
- Powróciwszy więc z mej drugiej podróży, żyłem w wielkiej radości i szczęśliwości, ciesząc się tym, że ocalałem. Jak już zresztą wiecie z tego, co wczoraj wam opowiadałem, dorobiłem się znacznego majątku. Przez pewien czas przebywałem w Bagdadzie pogrążony w wielkim szczęściu, pogodzie, radościach i weselu. Wszelako dusza moja gorąco zapragnęła podróży i oglądania dalekich krajów i znów postanowiłem zająć się handlem, zarabiać i mnożyć zyski. A że dusza ludzka skłonna jest do złego, przeto po namyśle nakupiłem wielką ilość towarów i rzeczy potrzebnych do drogi, spakowałem je i z tym wszystkim opuściłem Bagdad udając się do miasta Basry.
Przybyłem na brzeg morza i ujrzałem tam wielki statek, a na nim wielu kupców i podróżników – ludzi dobrych i miłych, zacnych, mądrych, pobożnych i prawych. Wraz z nimi wsiadłem na statek i wyruszyliśmy. Cieszyliśmy się pomyślnością i bezpieczeństwem i podróżowaliśmy bezustannie z morza na morze, z wyspy na wyspę i z miasta do miasta, a każde leżące na naszej drodze miejsce zwiedzaliśmy, sprzedając tam i kupując, radośni i weseli.
Aż pewnego dnia, gdyśmy płynęli przez spienione morze o falach bijących jedna o drugą, kapitan, stojący przy burcie statku i rozglądający się na różne strony, począł nagle bić się po twarzy, a potem rozkazał zwinąć żagle i zarzucić kotwicę. Szarpał przy tym brodę, rozdzierał szaty i krzyczał wielkim głosem.
Spytaliśmy więc:
- Kapitanie, co się stało?
Odpowiedział:
- Wiedzcie, o podróżni – oby pokój i bezpieczeństwo były wam dane – że wicher nas znosi i na środek morza pędzi, a los nieszczęśliwy pcha nas ku Małpim Górom. A jeszcze nikt, kto tam się znalazł, nie uszedł cało z tego miejsca i serce moje mówi mi, że wszyscy poginiemy!
I zaledwie kapitan skończył mówić te słowa, nadbiegły małpy, otoczyły nasz statek i niczym szarańcza zaroiły się na całym pokładzie i na brzegu przy statku.
Ilustracja: Areon Alfey |
Znalazłszy na owej wyspie drzewa owocowe, zioła i jagody, pożywiliśmy się nimi, ugasiliśmy pragnienie wodą ze strumieni, które się tam znajdowały, a potem zauważyliśmy w głębi wyspy jakieś domostwo. Skierowaliśmy się ku niemu, a gdy już byliśmy blisko, zobaczyliśmy, że było to zamczysko o wyniosłych kolumnach i wysokich murach, mające dwuskrzydłową bramę z hebanowego drzewa, a brama ta była otwarta. Weszliśmy więc przez tę bramę i zobaczyliśmy rozległy dziedziniec, podobny do wielkiego placu, a wokół były liczne wysokie drzwi. Naprzeciw wejścia stała szeroka ława, ponadto wisiały nad paleniskami naczynia kuchenne, a wokół walało się dużo kości. Żywej duszy w owym miejscu nie znaleźliśmy, przeto zdumieliśmy się wielkim zdumieniem, ale usiedliśmy na dziedzińcu, by chwilę odpocząć.
A potem sen nas zmorzył i spaliśmy bez przerwy od południa aż do zachodu słońca. Nagle ziemia się pod nami zatrzęsła i rozległ się w powietrzu wielki hałas. Równocześnie zeszła ku nam z zamkowej wieży jakaś postać ogromna, z kształtu podobna do człowieka, ale czarna i wysoka jak olbrzymia palma. Oczy miała jak dwie pochodnie, kły niczym u dzika, gębę ogromną jak studnia, wargi na podobieństwo warg wielbłąda i zwisające na piersi, uszy na kształt dwu płacht, opadające na ramiona, a paznokcie u rąk tej postaci przypominały lwie pazury. Gdyśmy ujrzeli tego potwora, potraciliśmy zmysły, strach nas ogarnął potężny i zamarliśmy z okropnego przerażenia, lęku i obawy.
Tymczasem stwór zszedł na ziemię, na chwilę przysiadł na ławie, a potem wstał i podszedł do nas. Chwycił mnie i wyciągnął spomiędzy mych towarzyszy kupców, a podniósłszy mnie w górę, obmacywał mnie i obracał, a ja byłem na jego dłoni niczym mały kąsek.
Ilustracja: Stefan Mart |
Nie znalazł na mnie ani trochę ciała, więc mnie z ręki wypuścił, wybrał innego spośród mych towarzyszy, obracał i obmacywał go tak jak mnie poprzednio, a potem i jego wypuścił. Tak macał i obracał jednego po drugim, aż doszedł do kapitana okrętu. Był to człowiek tłusty, tęgi, barczysty, silny i krzepki i zadowolił potwora.
Ów ujął tedy kapitana niczym rzeźnik przystępujący do zarżnięcia bydlęcia, rzucił go na ziemię i postawiwszy nogę na jego karku, zmiażdżył mu go. Potem przyniósł długi rożen i wbił nań kapitana, aż koniec rożna wyszedł mu przez tyłek. I rozniecił wielkie ognisko, nad nim umieścił rożen z nabitym nań kapitanem i nie przestawał go obracać nad płonącymi węglami, aż mięso dobrze się upiekło. Wtedy zdjął rożen z żaru i umieściwszy go przed sobą, dzielił mięso tak, jak człowiek dzieli kurczę, i rozszarpywał tę pieczeń pazurami, i pożerał, aż zjadł całe mięso i kości poobgryzał. I nie zostało z kapitana nic prócz tych kości, które potwór cisnął gdzieś pod mur.
Później potwór posiedział jeszcze trochę na ławie, a następnie wyciągnął się na niej i zasnął, a chrapanie, które począł z siebie wydawać, podobne było do charczenia zarzynanego barana albo jakiegoś innego zwierzęcia. Spał tak bez przerwy do rana, a potem wstał i odszedł swoją drogą.
My zaś upewniwszy się, że odszedł daleko, poczęliśmy rozmawiać, opłakiwaliśmy nasz los i mówiliśmy pomiędzy sobą:
- Ach, czemuż nie utonęliśmy w morzu albo nie zginęliśmy z rąk małp? Byłoby to stokroć lepsze od pieczenia na rozżarzonych węglach! Na pewno pomrzemy tu w rozpaczy i nikt się o nas nie dowie! Nie ma dla nas ocalenia ani ucieczki z tego miejsca!
Potem wstaliśmy i poczęliśmy chodzić i rozglądać się po wyspie, poszukując jakiegoś miejsca, gdzie można by się było schować lub którędy można byłoby uciec. Każda śmierć wydawała nam się lepsza od pieczenia w ogniu, cóż, kiedy nie mogliśmy znaleźć żadnej kryjówki. Wieczór zapadł i w wielkim strachu musieliśmy wracać do zamczyska. Usiedliśmy tam i oto znów ziemia pod nami zadrżała, pojawił się ów czarny potwór, podszedł do nas, jednego za drugim obmacywał tak, jak za pierwszym razem, i badał nas, aż wreszcie wybrał z nas jednego i postąpił z nim tak, jak pierwszego dnia postąpił z kapitanem. Upiekł go i pożarł, a potem spał na ławie całą noc, chrapiąc jak zarzynane zwierzę.
A gdy dzień nastał, podniósł się i poszedł swoją drogą, nas pozostawiając według swego obyczaju. Zbiliśmy się wówczas w gromadę, naradzaliśmy się i mówiliśmy jeden przez drugiego:
- Na Allacha, lepiej byłoby rzucić się w morze i utonąć niż czekać na upieczenie, gdyż, zaiste, ten rodzaj śmierci jest potworny!
Jeden z nas rzekł:
- Posłuchajcie mnie, użyjmy jakiegoś podstępu i zabijmy tego potwora! Uwolnimy siebie w ten sposób od jego prześladowań Wtedy ja powiedziałem:
Ilustracja: Aeron Alfey |
Wszyscy na to zawołali:
- Na Allacha, mądra to rada i słuszna!
I tak zgodni w swych postanowieniach, przystąpiliśmy zaraz do roboty. Wynieśliśmy z zamku drzewo i sporządziwszy z niego statek, zawiązaliśmy go przy brzegu morza, złożyliśmy w nim nieco żywności i powróciliśmy na zamek.
Gdy zapadł wieczór, ziemia zadrżała i nadszedł ów czarny potwór, a był kąsający niczym pies. Poobracał i poobmacywał każdego z nas, a potem wybrał jednego i postąpił z nim tak jak z jego poprzednikami, potem go pożarł i zasnął na ławie, wydając z siebie chrapanie podobne do grzmotów. Wtedy podnieśliśmy się szybko, ujęliśmy dwa żelazne rożna spośród tych, które były pozawieszane w tym miejscu, i wsadziliśmy je w potężny ogień, aż rozżarzyły się do czerwoności i stały się niczym węgle płonące. Potem ujęliśmy je mocnym uchwytem, podeszliśmy z nimi do czarnucha, który spał chrapiąc na ławie i wetknęliśmy mu rożny w oczodoły, zanim zdołał się obudzić. Wszyscy razem naciskaliśmy z całych sił i mocy, aż wypaliliśmy mu oczy, a on, pozbawiony wzroku, ryknął potężnie, serca nasze grozą napełniając.
Potem zerwał się z ławy i począł nas szukać, ale my rozbiegliśmy się, uciekając przed nim na lewo i na prawo. Ślepy olbrzym nie mógł nas znaleźć, ale my i tak baliśmy się go strasznie i przekonani o nieuchronnej zgubie, zwątpiliśmy w możliwość ocalenia. On zaś skierował się ku bramie i wrzeszcząc, wyszedł z niej po omacku. Nas przejmował potworny strach, ziemia drżała pod nami od siły jego głosu i śledziliśmy, jak olbrzym, nie przestając nas tropić, odchodził swoją zwykłą drogą. Niedługo potem wrócił jednak, a z nim przybyła samica, jeszcze większa niż on i o jeszcze dzikszym wyglądzie. Przeraziliśmy się strasznym przerażeniem zobaczywszy ich oboje, gdyż samica, którą olbrzym przywiódł z sobą, była daleko potworniejsza niż on. Dojrzała nas ona właśnie w chwili, gdy my pośpiesznie odczepiliśmy naszą łódź i wskoczywszy do niej, zepchnęliśmy ją na wodę. Lecz olbrzymy miały ze sobą ogromne kamienie, którymi poczęły w nas rzucać, i pod ich uderzeniami większość z nas zginęła.
Zostało nas tylko trzech, mianowicie ja i jeszcze dwu innych, i dopłynęliśmy w łodzi na inną wyspę. Krążyliśmy po niej aż do schyłku dnia, a gdy noc nas zaskoczyła, ułożyliśmy się do snu.
Ilustracja: Charles Robinson |
Zawołaliśmy:
- Na Allacha, co za dziwy! Każda nowa śmierć, której jesteśmy świadkami w czasie tej naszej podróży, wstrętniejsza jest od poprzedniej. Radowaliśmy się ocaleniem z rąk czarnego olbrzyma i tym, że uniknęliśmy śmierci w odmętach, a oto okazało się, że radość nasza była przedwczesna. Czyż istnieje możliwość ucieczki przed tą nową złowróżbną plagą?
To rzekłszy wstaliśmy i chodziliśmy dalej po wyspie, pożywialiśmy się owocami i popijaliśmy wodę ze strumieni, i tak było aż do wieczora. Wtedy wyszukaliśmy wielkie, wysokie drzewo, wspięliśmy się na nie – ja wdrapałem się na najwyższą gałąź – i zasnęliśmy.
Gdy nastała noc i ciemność zapadła, pojawił się wąż, pełzał to w prawo, to w lewo, a potem ruszył ku drzewu, na którym spaliśmy. Wąż wspiął się do mojego towarzysza i połknąwszy go po ramiona, tak się z nim razem wokół pnia drzewa owinął. Zanim połknął całego mego towarzysza, słyszałem gruchotanie kości w brzuchu węża i musiałem na to patrzeć.
Potem wąż zsunął się z drzewa i odszedł swoją zwykłą drogą. Ja zaś resztę nocy spędziłem na tym drzewie, a gdy nastał dzień i zaświeciło słońce, zlazłem z drzewa, śmierci bliski od wielkiego strachu i przerażenia. Chciałem wskoczyć do morza, aby odetchnąć od cierpień tego świata, ale duch się we mnie jakoś jeszcze trzymał, bowiem życie moc ma wielką.
Wówczas wziąłem szeroką deskę, przymocowałem ją sobie pod stopami, inną deskę przywiązałem sobie do prawego boku i taką samą do boku lewego i jeszcze inną na brzuch, a wreszcie długą i szeroką deskę przytroczyłem w poprzek nad głową, tak samo jak pod stopami.
Tak oto znalazłem się w środku tych desek otaczających mnie ze wszystkich stron. Przywiązałem je bardzo mocno i z tym wszystkim rzuciłem się na ziemię, po czym zaraz zasnąłem pomiędzy tymi deskami, tworzącymi wokół mnie coś na kształt komórki. Gdy zapadła noc, pojawił się zgodnie ze swoim obyczajem wąż. Zobaczył mnie i zbliżył się, ale nie mógł mnie połknąć, gdyż schowany byłem wśród desek zewsząd mnie osłaniających. I krążył wokół mnie ów wąż, ale nie mógł się do mnie dobrać, a ja patrzyłem nań zmartwiały ze strachu i przerażenia, wąż zaś nieustannie to się oddalał, to przybliżał do mnie, ale za każdym razem, gdy mnie próbował połknąć, udaremniały mu to deski, które miałem przytroczone ze wszystkich stron. Trwało to od zachodu słońca aż do białego rana, gdy wzeszło słońce i zaświeciło swym światłem. Wtedy wąż, dławiąc się bezsilną wściekłością, odszedł swoją drogą, a ja wyciągnąłem rękę i wyswobodziłem się spomiędzy drewna, martwy prawie wskutek tego, com przez tego węża przeżył. Dźwignąłem się jednak i począłem iść przez wyspę, i tak dotarłem do brzegu.
Popatrzyłem wówczas na morze i dostrzegłem oto w oddali, na pełnym morzu, statek. Chwyciłem wielką gałąź i począłem nią wymachiwać, krzycząc zarazem.
Gdy mnie ujrzeli podróżni, rzekli:
- Trzeba zobaczyć, co to takiego, może jest to człowiek.
Podpłynęli bliżej, a kiedy usłyszeli moje wołanie, przybili do brzegu i zabrali mnie na swój statek. I wypytywali mnie o moje przygody, więc opowiadałem im od początku do końca, co mi się przydarzyło i co od przeciwieństw losu wycierpiałem. Zdziwili się wielce, a potem darowali mi trochę swoich szat, abym swą nagość zakrył, dali mi też ze swych zapasów coś do jedzenia, więc zjadłem do syta, a na koniec napoili mnie zimną, słodką wodą.
I odżył we mnie duch, serce się uspokoiło i doznałem wielkiego ukojenia, że Allach wybawił mnie od pewnej śmierci i z powrotem umieścił wśród żywych. Niebawem odzyskałem siły i tak po chwilach, gdy już we wszystko zwątpiłem, nadeszły inne, kiedy to, co przeszedłem, wydało mi się tylko jakimś snem.
Wiatr za przyzwoleniem Allacha był nam przychylny, płynęliśmy więc bez ustanku, aż przybiliśmy do brzegu pewnej wyspy, zwanej wyspą as-Salahita, i przy niej nasz kapitan zatrzymał statek. Wszyscy kupcy i podróżni zeszli wówczas na ląd i wynieśli swe towary, aby je sprzedać i wymienić.
Kapitan statku zwrócił się do mnie i rzekł:
- Posłuchaj, co ci powiem. Jesteś obcym, ubogim człowiekiem i opowiedziałeś nam o różnych niebezpieczeństwach, przez które przeszedłeś. Chciałbym cię przeto jakoś poratować i pomóc ci, abyś mógł wrócić do swego kraju, a ty będziesz się za to modlił za mnie.
Odpowiedziałem;
- Dobrze, odtąd zawsze się będę za ciebie modlił.
On zaś mówił dalej:
- Wiedz, że był wśród nas pewien podróżny, który nam zginął. Nie wiemy, czy jeszcze żyje, czy umarł, bo żadna wieść o nim do nas nie dotarła. Chcę więc tobie przekazać jego towary, abyś je sprzedał na tej wyspie i byś zajął się sprawami tamtego. Za twój trud i pracę wynagrodzimy cię, oddające! część zysku, a co zostanie ze sprzedaży tych towarów, zatrzymamy u nas aż do naszego powrotu do Bagdadu. Tam odszukamy rodzinę zaginionego i jej przekażemy pozostałe towary jak również wszystek dochód z tego, co zostanie sprzedane. Czy zgodzisz się na to i zejdziesz na wyspę z tymi towarami, aby handlować nimi tak, jak to czynią kupcy?
Odrzekłem:
- Słyszę i jestem posłuszny, o panie dobry i wspaniałomyśln.
Potem kapitan rozkazał tragarzom i wioślarzom, aby wspomniane towary wynieśli na ląd i przekazali je mnie.
Ilustracja: Edmund Dulac |
A pisarz portowy spytał:
- Kapitanie, co to za towary wynoszą majtkowie i tragarze na brzeg i którego kupca imieniem mam je oznaczyć
Kapitan odpowiedział:
- Wypisz na nich imię Sindbada Żeglarza. Podróżował przedtem z nami, lecz utonął przy jednej z wysp. Od tego czasu nie mieliśmy o nim żadnej wieści i chcemy, aby ten cudzoziemiec sprzedał towary Sindbada Żeglarza i wziął za nie zapłatę. Damy mu za to tyle, ile wart będzie jego trud przy dokonywaniu sprzedaży, a co zostanie, weźmiemy ze sobą, by po powrocie do miasta Bagdadu oddać towary właścicielowi, o ile uda nam się go odnaleźć. Jeśli zaś nie będziemy w stanie go odszukać, przekażemy wszystko jego rodzinie w Bagdadzie.
Pisarz powiedział:
- Piękne są twoje słowa i sprawiedliwa mowa.
Gdy usłyszałem, co mówił kapitan i jak oznajmił, że towary mają być moim imieniem znaczone, rzekłem sobie w duszy:
"Na Allacha, wszakże to ja jestem Sindbadem Żeglarzem i ja wpadłem do wody przy owej wyspie wraz z innymi podróżnymi, z których część poszła na dno."
Uzbroiłem się jednak w cierpliwość i odczekałem, aż kupcy zeszli ze statku i w gromadzie zaczęli rozprawiać o sprawach kupna i sprzedaży.
Wtedy podszedłem do kapitana statku i zapytałem go:
- Panie mój, czy wiesz, kim był właściciel towarów, które dałeś mi do sprzedania?
Kapitan odparł:
- Nie znam jego stanu, ale wiem, że pochodził z Bagdadu i że zwano go Sindbadem Żeglarzem. Gdyśmy przy pewnej wyspie kotwicę zarzucili, wielu ludzi tam utonęło, a w ich liczbie był on, i od tego czasu nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości. Wtedy krzyknąłem wielkim głosem:
- Kapitanie, niechaj pokój z tobą będzie! Wiedz, że ja jestem Sindbadem Żeglarzem i wcale nie utonąłem. Wtedy, gdy przy brzegu wyspy zarzuciłeś kotwicę, a kupcy i podróżni zeszli na ląd, ja wysiadłem wraz z nimi. Znalazłszy się zaś na brzegu wyspy, wyjąłem jedzenie, które z sobą miałem, i przyjemnie płynął mi tam czas, ale potem ogarnęła mnie senność, ułożyłem się więc i zasnąłem. Gdym się przebudził, nie było już przy brzegu statku i nikogo przy sobie nie znalazłem. Tak więc towary te, jak i cały ów dobytek należą do mnie. Wszyscy kupcy dostarczający diamentów widzieli mnie w Diamentowych Górach i poświadczą, że jestem Sindbadem Żeglarzem. Opowiedziałem im bowiem swoją historię i wspomniałem o tym, co mi się zdarzyło, gdy byłem z wami na statku. Opowiedziałem im, jak to zapomnieliście mnie śpiącego na wyspie i że gdy się potem przebudziłem, nie znalazłem już nikogo z podróżnych i przygodziło mi się to, co mi się przygodziło.
Kupcy i inni współtowarzysze podróży słysząc moje słowa zgromadzili się przy mnie, a byli wśród nich tacy, co mi uwierzyli, i tacy, co wzięli mnie za kłamcę.
I gdyśmy tak rozmawiali, jeden z kupców posłyszawszy, że wspomniałem o Diamentowej Dolinie, wstał, podszedł do mnie i powiedział:
- Zgromadzeni, posłuchajcie, co powiem. Kiedyś wspominałem wam o różnych dziwach, które oglądałem w swoich podróżach. Między innymi opisywałem, jak rzucaliśmy zabite zwierzęta do Diamentowej Doliny i o tym, że gdy zgodnie ze zwyczajem postąpiłem jak inni kupcy i zrzuciłem tam swoje zwierzę, uczepił się doń pewien człowiek i tak przybył do mnie na górę. Nie wierzyliście mi wtedy i pomawialiście mnie o kłamstwo.
Rzekli:
- Tak, to prawda, opowiadałeś nam o tym, a my nie daliśmy wiary twym słowom.
Kupiec ciągnął:
- Oto jest właśnie ten, który uczepił się mojego zabitego zwierzęcia. Dał mi on potem cenne diamenty, a równe im trudno byłoby znaleźć. On zaś dał mi ich więcej, niżbym mógł zebrać z mego zabitego zwierzęcia. I zabrałem z sobą tego człowieka, a gdy przybyliśmy do miasta Basry, pożegnaliśmy się, po czym on ruszył do swojego kraju, a my do swego. To właśnie jest ów człowiek i rzeczywiście nazywa się on Sindbad Żeglarz, jak nam mówił. Opowiedział on – i nam o tym, że statek odpłynął bez niego, i o tym, jak pozostał sam na wyspie. I wiedzcie, że człowiek ten przyszedł tu do nas po to, byście nareszcie uwierzyli słowom, które wam niegdyś powiedziałem. Wszystkie te towary są jego własnością bo i o tym nam wspomniał, gdy do nas się przyłączył. Tym samym i jego słowa okazują się prawdziwe.
Gdy kapitan wysłuchał słów kupca, podszedł do mnie i chwilę uważnie mi się przypatrywał, a potem spytał:
- Jak są oznaczone twoje towary?
Odpowiedziałem:
- Wiedz, że znak na mych towarach jest taki a taki.
Potem przypomniałem mu jeszcze o pewnych sprawach, które zaszły tylko między nami dwoma, gdy na jego statku wypływaliśmy z Basry.
Wtedy kapitan upewnił się, że rzeczywiście jestem Sindbadem Żeglarzem, objął mnie, pozdrowił i cieszył się z mego ocalenia mówiąc:
- Na Allacha, zaiste, twoja opowieść jest zdumiewająca, a przypadki twe są cudowne. I niech Allachowi będą dzięki za to, że dał nam się spotkać, a tobie zwrócił twe towary i dobytek.
Sindbad mówił:
- Tak tedy rozporządziłem swymi towarami, jak umiałem, a one przyniosły mi w tej podróży duży zysk. Radowałem się z tego wielką radością, ciesząc się bezpieczeństwem i tym, że odzyskałem mój majątek. I wciąż sprzedawałem i kupowałem po drodze na wyspach, a gdy przybyliśmy do kraju Sind, i tam również trudniliśmy się kupnem i sprzedażą.
Ilustracja: Libico Maraja |
I widzieliśmy na morzu rozmaite dziwy i cudowności, których ani zliczyć, ani wyliczyć się nie da. Wśród wielu innych rzeczy, które na tym morzu oglądałem, była ryba z kształtu podobna do krowy i inne mające postać osła. Widziałem też ptaki, które wyłażą z morskich muszli, znoszą jaja i pisklęta wysiadują na powierzchni wody. A ptaki te nie wychodzą nigdy z morza na ląd. I tak podróżowaliśmy bez ustanku za Allacha Najwyższego przyzwoleniem, wiatr nam sprzyjał i podróż była pomyślna, i tak przybyliśmy do Basry. Zabawiłem tam niewiele dni, po czym ruszyłem do Bagdadu, a gdy przybyłem do mojej dzielnicy, wszedłem do swego domu, powitałem rodzinę, towarzyszy i przyjaciół.
I cieszyłem się, że znów jestem bezpieczny i że wróciłem do swego kraju, do rodziny, swojego miasta i domów. Rozdawałem jałmużnę, obdarowywałem i odziewałem wdowy i sieroty, a sam spędzałem czas w otoczeniu towarzyszy biesiad i przyjaciół, żyłem w nieustannym zbytku jedząc, pijąc i weseląc się. Ucztując, zabawiając się i przebywając z towarzyszami, zapomniałem wkrótce, co mi się przytrafiło, co od przeciwieństw losu wycierpiałem i jakich zaznałem niebezpieczeństw. Zysków moich zaś z tej wyprawy ani zliczyć, ani wyliczyć by się nie dało. Takie to były osobliwe przygody, które miałem w tej podróży. A jutro, jeśli Allach Najwyższy zechce, przyjdziesz do mnie znowu, ja zaś opowiem ci o mojej czwartej podróży, jeszcze cudowniejszej od poprzednich.
Potem Sindbad Żeglarz kazał dać, zgodnie ze swoim obyczajem, sto miskali złota Sindbadowi Tragarzowi i polecił, aby obrusy rozpostarto. A gdy to się stało, towarzystwo poczęło wieczerzać, dziwując się zasłyszanej opowieści i wszystkiemu temu „co się w niej wydarzyło.
Po wieczerzy wszyscy odeszli w swoje strony, a Sindbad Tragarz zabrał darowane mu złoto i także odszedł swoją drogą, oszołomiony tym, co Sindbad Żeglarz opowiedział. Noc spędził w swoim domostwie, a gdy nastał ranek i zajaśniał świt, podniósł się Sindbad Tragarz, odprawił poranne modły i udał się do Sindbada Żeglarza.
Wszedł, pozdrowił gospodarza, a ów przyjął go radośnie i przyjaźnie, kazał mu koło siebie siadać i gawędził z nim do czasu, gdy reszta towarzyszy się zjawiła. Wtedy podano jadło, a zebrani pożywili się i popili w wesołym nastroju, po czym Sindbad Żeglarz czwarte opowiadanie rozpoczął:
- przeczytaj cz.V: "Czwarte opowiadanie Sindbada Żeglarza dotyczące podróży czwartej."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)