wtorek, 19 lutego 2019

bajka wietnamska - Usłużna tykwa

Usłużna tykwa
bajka wietnamska



Była raz mała sierotka, nazywała się Nio Ti Mai. Miała czarne puszyste włosy, czarne błyszczące oczy, czerwone od żucia betelu usta i bardzo zwinne paluszki. Bogacz, do którego należała cała ziemia w tej wiosce, wziął ją do siebie. Pracowała od rana do nocy. Ścinała paszę dla bawołów,


pilnowała kurcząt,

okopywała maniok, 


zamiatała podwórze, prała w potoku i plotła misternie maty.


Umiała pięknie prowadzić kolorowe włókno traw i pod jej palcami powstawały obrazy ptaków i bawołów. 


A jednak pan nie był z niej zadowolony. Nazywał ją darmozjadem, żądał coraz nowych usług, popędzał krzykiem i poszturchiwał. Tak samo odnosiła się do niej jego żona i córka. 
Gdy Nio Ti Mai skarżyła się na swój los i popłakiwała skrycie, pani jej mówiła: 
- Powinnaś się cieszyć, że ci wydaję rozkazy... Przecież ty nie żyjesz dla siebie, ty nie masz swojej woli, prawie nie istniejesz... Dopiero gdy cię wzywam, pojawiasz się na tym świecie. Muszę cię uderzyć, choćby po to, żebyś wiedziała, że masz ciało. Inaczej nie możesz tego sprawdzić. Głód ci mówi, że masz żołądek, a pragnienie, że masz język. Inaczej byś myślała, że jesteś kołkiem, ropuchą albo psem, jak zresztą często na ciebie wołamy. Przecież ciebie nikt nie może lubić. 


Ale to nie była prawda, bo w sąsiedztwie mieszkała stara kobieta i ona często uśmiechała się do dręczonego dziecka, ale nie śmiała go bronić, żeby się nie narazić panu. Jednak dziewczynka od razu jej dobroć spostrzegła i serce jej się otwierało jak szkarłatny kwiat hibiscusu. Chciała upleść dla starej matę, chciała jej okopać grzędę, chciała pomóc, gdy tamta dźwigała bambusy na opał, ale nigdy nie miała chwili wolnej. Więc tylko kłaniała jej się nisko, jak należało uczcić siwy włos, i biegła do pracy wyznaczonej przez pana. 


Aż raz dojrzał ją jadącą na bawole młody łowca tygrysów. Bardzo mu się spodobała. Śpiewała smutną piosenkę i plotła płaszcz z traw, który miał ją osłonić od deszczu. Nie spuszczał jej z oczu, śledził, dokąd prowadzi bawoły. 


Potem poszedł i pokłonił się bogaczowi. Poprosił go, żeby mu oddał Nio Ti Mai za żonę. 
— Dobrze — powiedział dziedzic. — Ale musisz u mnie odsłużyć trzy lata. To jest moja ulubiona córka, ona bardzo dużo zjadła ryżu, podarowałem jej dwie suknie mojej żony, musisz mi te straty wyrównać. 
Chłopiec zostawił w domu strzelbę, poszedł z nożem i motyką na pole bogacza. Pracował ze wszystkich sił. Ale pan wyznaczał mu zawsze robotę z dala od dziewczyny, nie pozwalał im na rozmowę.

 

A jednak potrafili wyznać sobie miłość. Ona uplotła mu kapelusz i podawała kawałeczki orzecha zawinięte w liść 
tak misternie, że włókno tworzyło jego monogram,

 

on nauczył szpaka jednego słowa: „kocham" i ptak przylatywał na pastwisko,
 siadał na grzbiecie bawołu i patrząc bystrymi oczkami powtarzał wyznanie. 


Dziedzic przyglądał się bacznie robocie młodzieńca. Dni pełne trudu mijały szybko. Przeleciał rok jeden i drugi. Myśliwy był pracowity, zręczny i mądry. Spodobał się córce dziedzica. 
Bogacz pomyślał: 
„Niedługo kończy się termin i stracę dwoje sług. Gdybym go mógł pozyskać, gdybym go skusił, żeby się zaczął starać o rękę mojej córki, miałbym znowu na lata całe za darmo robotnika... Chyba go urzeknie moje bogactwo". 


Ale młodzieniec chciał tylko Nio Ti Mai i każdy odpracowany tydzień karbował nożem na słupie wspierającym przyciesia dworu. Niewiele mu już do końca służby pozostało. I szpak uczony wy-gwizdywał weselne piosenki. 
Wtedy pan naradził się z żoną. 
— Jak mu Nio Ti Mai zniknie z oczu, wtedy na pewno spodoba mu się nasza córka. 
— Więc co z nią zrobić? 
— Najlepiej zabić. 


Gdy dziewczyna prała suknie na brzegu rozlewiska, pani podeszła cichaczem z tyłu i wepchnęła ją w głębinę.

 

Woda zabulgotała, zielony smok, władca rzeki, pochwycił dziewczynę. Nio Ti Mai wiedziała, że tonie. Serce jej biło jak ptak skrzydłami, gdy go zdławią sidła. Poprzez niebieską toń dojrzała jeszcze drzewo nachylone nad rzeką, oplecione pędami, na których wisiały lekkie tykwy. 
— O, jakże ci zazdroszczę — ostatni raz westchnęła dziewczyna. 
— Komu zazdrościsz? — zdziwił się smok. — Ty, człowiek, marzysz, żeby żyć jak tykwa? 
Nio Ti Mai skinęła głową. 
— Przecież ja nie miałam swojego życia, ja nigdy nie robiłam tego, co chciałam... O ileż jest szczęśliwsza ta tykwa: cieszy się słońcem, liście ją gładzą, powiew kołysze... A gdy ma ochotę, spada na ziemię i ludzie robią z niej naczynie, przydaje się, służy... Ileż przyjaznych uśmiechów pojawia się na twarzach, gdy podajesz ją jako miseczkę pełną ryżu. 
— Dobrze — powiedział smok. — Zamienię cię w tykwę! Wynurzył się z rzeki i zawiesił jeszcze jedną tykwę na gałęzi.

 

Dziewczynie było dobrze. Pierwszy raz mogła się zastanowić nad swoim życiem. Byłaby zupełnie szczęśliwa, gdyby nie tęsknota za ukochanym.


On tymczasem szukał jej wszędzie, ale pan powiedział, że Nio Ti Mai uciekła z wędrownymi kuglarzami, że ją widziano w łodzi rybackiej... Myśliwy umiał tropić, ślad prowadził do rzeki i tam się urywał. Długim bambusem zmierzył głębinę, aż potrącony Zielony Smok wydarł mu kij i parskał gniewnie. 


Dziewczyna widziała go ze swego tykwowego domku i bardzo się cieszyła, tańczyła w środku, aż zdziwiony szpak myśliwca przyglądał się podejrzliwie rozkołysanemu owocowi.  Ale młodzieniec odszedł i wszystko wróciło na dawne miejsce. Płynęła woda niestrudzenie, pluskał się Zielony Smok, a czasem rybacy przesuwali się na lekkich plecionych łódkach po zmarszczonym prądami korycie Czerwonej Rzeki. 


Aż raz przechodziła brzegiem rzeki sąsiadka staruszka. Przystanęła i przyłożywszy rękę do czoła popatrzyła na tykwy. 
— O moje ładne, szkoda, że tak wysoko wisicie — szepnęła. — Chętnie bym sobie z was zrobiła miseczki i czerpaki... 
Wtedy Nio Ti Mai poprosiła szpaka, a on uskubnął dziobem gałązkę i tykwa sama zeskoczyła na podołek zdumionej babce. 


— Jaka dorodna — mruczała. — I gładka... Zaraz cię rozetnę... Wtedy babce się wydało, że tykwa poruszyła się, jakby mówiła: 
— No, to mam cię zostawić tak, jak jesteś? — upewniała się staruszka. 
I tykwa znowu kiwnęła się do przodu na znak, że — tak. Więc stara umieściła ją w swojej chałupce na półeczce blisko ogniska. Od tej chwili zaczęło się jej dobrze powodzić.

 

Wieczorem naznosiła sobie traw, rano zastawała utkaną matę. Wieczorem postawiła rybę, o świcie, gdy się zbudziła, już miała gotową potrawę. Misternie związane w listek kawałeczki orzecha — betel — znajdowały mnóstwo nabywców. Staruszka nie wiedziała, kto jej pomaga, bo choć przysięgała sobie, że będzie czuwała nocą, ledwie ułożyła się na macie, zaraz ją sen morzył. 
Raz na targu myśliwy zobaczył jej towary. Poznał misternie pleciony betel z literą swego imienia. Dotknął maty i serce mu zabiło gwałtownie. 
— Skąd to masz? Kto to zrobił? — dopytywał się niecierpliwie. — Znałem dziewczynę, która tak umiała tkać, ale ona uciekła ode mnie... Powiedz mi całą prawdę, zaklinam cię... 
I staruszka wzruszona przyznała się, że maty i betel co rana zastaje w swojej chacie i sama nie wie, skąd się biorą. 


Wtedy myśliwy zaczaił się pod plecioną ścianą chałupy. Staruszka wypiła miseczkę herbaty i usnęła na swojej macie. Ogień przygasł, tylko wielki księżyc, zatknięty na wysmukłej palmie, sypał zielonym blaskiem. Nagle na półce poruszyła się tykwa, zakołysała lekko.
Potem z suchym trzaskiem otworzyła się i ze środka wyskoczyła malutka dziewczynka. Dotknęła podłogi, zaczęła rosnąć, rosła, rosła, aż stała się żywą dziewczyną. Myśliwemu serce biło jak młotem, poznawał lekkie ruchy ukochanej. Stąpała po izbie, nucąc cicho wiązała w blasku księżyca małe pakuneczki betelu, dokładała do ogniska, okryła starannie mamroczącą przez sen staruszkę. Ale wystarczyło, żeby pies zaszczekał u sąsiadów, skrzypnęły bambusy, już płochliwie skakała w powietrze i malała, jak zielona iskra przepadała we wnętrzu tykwy, która zamykała się z trzaskiem. 
Świt był blisko, bo rosa opadła i ptaki zaczynały się budzić. 
„Co ja pocznę? — myślał zrozpaczony myśliwy. — Jak ją uwolnię od czaru?..." 
Nagle przypomniał sobie o szpaku. Gwizdnął na niego i ptak posłusznie przyleciał. Długo mu szeptał swoją prośbę młodzieniec, wreszcie szpak pojął. Trzepnął skrzydłami po dłoni myśliwego — że zgoda. Wleciał do izby i, zanim dziewczyna spostrzegła, pochwycił suchą skorupkę tykwy i spróbował porwać. Ale nie miał siły udźwignąć, skórka wypadła mu z dzioba prosto w ognisko i tylko wyżej wystrzelił płomień. Kryjówka dziewczyny skręciła się, zwęgliła, rozsypała na popiół. 
Nie miała się już gdzie schować. 
Została. Przytrzymały ją ramiona chłopca. Odtąd już się nie rozstawali. Żyli długo i byli szczęśliwi. Tak jak te dzieci, co to nad kałużą budują młyny. Cieszyli się każdą chwilą...


Ilustracje: Nikolaj Kochergin

Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)