Łabędzianka
bajka czeska
W pewnym kraju, koło Smoleńska, albo gdzieś w tamtych stronach, był mały lasek, a dalej, w rozległej dolinie rozpościerały się wielkie, pańskie bory. Mieszkał w nich myśliwy ze swoją żoną i synem, który mógł mieć jakieś osiem czy dziesięć lat. Nikt do nich nie zaglądał, bo mieszkali daleko na uboczu. Po przeciwległej stronie było duże jezioro. Woda z tego jeziora przywracała zdrowie, więc ludzie chętnie po nią przychodzili.
Pewnego razu myśliwy zachorował. Pomyślał o owej wodzie i zapragnął jej się napić. Był już późny wieczór, i jak tu posłać kogoś w taką ćmę do jeziora? Żonie pójść nie pozwolił, bał się również o syna.
Chłopiec jednak był odważny, więc powiedział:
- Tato, ja pójdę!
Zabrał dzban i pobiegł do jeziora. Przyszedłszy na brzeg, schylił się, żeby nabrać wody. Wtem coś zaszeleściło mu pod stopami. Podniósł to, i w świetle księżyca zobaczył, że trzyma w ręce jedwabną sukienkę, złotą koronę, złote buciki i złoty pasek. Zabrał to wszystko, zaczerpnął wody, i już miał wracać do domu, gdy wtem wyskoczyło coś z jeziora. Patrzy, i widzi dwa łabędzie, które zaczęły latać nad nim i klekotać. Przestraszył się i szybko pobiegł do domu.
Tutaj oddał matce znalezione rzeczy:
- Popatrz, mamo, co za kosztowności! Czyje one mogą być? Leżały na brzegu, więc je wziąłem.
Gdy tak rozmawiali, zapukało coś do okna. Podeszli ze światłem i zobaczyli dwa wielkie łabędzie, które dobijały się do nich dziobami. Usłyszeli także płacz dziecka. Wybiegli na dwór, a tu stoi para łabędzi i mała dziewczynka, tak około sześciu, siedmiu lat. Zaczęli ją wypytywać, żeby się czegoś dowiedzieć, ona jednak jakby nie umiała im odpowiedzieć. Objęła tylko oba łabędzie za szyję, całowała je i tuliła się do nich. Potem łabędzie odleciały, a dziewczynka została. Zabrali ją więc do siebie, do domu. - Popatrz, mamo, co za kosztowności! Czyje one mogą być? Leżały na brzegu, więc je wziąłem.
Była prawie naga, w samej tylko koszulinie, i wciąż jeszcze płakała. Wypytywali ją, kim jest i skąd, ale nie usłyszeli odpowiedzi. Wreszcie coś powiedziała, ale nie potrafili jej zrozumieć. W końcu gospodyni zaprowadziła dziewczynkę do łóżka.
Zaraz nazajutrz udała się do miasta z wiadomością, że znalazła się jakaś dziewczynka, być może, bogatego, pańskiego rodu. Niestety, nie rozumieją, co ona mówi, widać, pochodzi z jakiegoś dalekiego kraju, może z Japonii, a może z Chin, lub jeszcze skądinąd. Dano ogłoszenie do gazet, nawet do zagranicznych, lecz nikt się nie zgłosił.
I tak dziewczynka została u nich. Dali jej imię Łabędzianka, to znaczy łabędzia dziewczynka, bo pochodziła od łabędzi. Synowi ich było na imię Karliczek. Dzieci chodziły razem do szkoły. Dziewczynka nauczyła się ich mowy, ale i Karliczek poznał mowę Łabędzianki. Tymczasem myśliwy wciąż jeszcze chorował. Zastępował go w pracy parobek. Dziwił się, że Łabędzianka często przynosi do domu złote bransolety, kolczyki, lub inne kosztowności ze złota. Pewnego dnia Karliczek i Łabędzianka wracając ze szkoły usłyszeli strzał.
Dziewczynka poderwała się:
- Karliczku, pewnie nasz parobek ustrzelił jakąś dziczyznę na obiad!
Pobiegli nad jezioro, a tam parobek właśnie oglądał martwego łabędzia, i szukał, czy nie ma czegoś na głowie, na skrzydłach, w piórach, czy nie znajdzie może jakiś kosztowności. Zobaczywszy dzieci, zostawił łabędzia i uciekł.
Łabędzianka podbiegła i zaczęła rzewnie płakać:
- Mamo, mamo, moja kochana mamo!
Płakała bez końca. Rodzice zabrali dziewczynkę i Karliczka do domu i płakali razem z nią, bo pamiętali, że to łabędzie przyprowadziły ją do nich; nie mieli wątpliwości, że zabity łabędź to była jej matka.
Następnego dnia gospodyni poszła znowu do miasta, żeby załatwić pogrzeb, piękny pogrzeb, bo ten łabędź to była z pewnością królowa. Ale ksiądz powiedział, że to niemożliwe. Obojętnie, kim ten łabędź był naprawdę, tu jednak znalazł się jako łabędź i kościelnego pogrzebu nie można mu sprawić. Zrobili więc zwykłą trumnę, wykopali koło domu grób i pochowali tam łabędzia. Na grobie postawili krzyż, a Łabędzianka nazbierała w lesie kwiatów, oplotła nimi mogiłę i obficie zlała ją łzami.
Czas mijał, i gdy dziewczynka miała już dwanaście lat, nadeszła pora przystąpić do komunii. Dostała na tę okazję piękną sukienkę. A gdy się w nią ubrała, gospodyni przypomniała sobie o kosztownościach, które Karliczek kiedyś znalazł nad jeziorem. Przyniosła je ze strychu, gdzie były schowane, i pokazała je Łabędziance.
- Ależ to wszystko jest moje! – zawołała.
Matka przybrała ją w te kosztowności. Aż uciecha była popatrzeć, jak ładnie wyglądała. Lecz gdy matka przewiązał ją paskiem, dziewczynka zamieniła się w łabędzia, zakrakała i wyfrunęła przez okno. Okrążyła jeszcze raz zagrodę i tylko zaklekotała, bowiem jako łabędź nie mogła już mówić. Potem odleciała w swoje rodzinne strony.
A Karliczek? Cóż miał teraz robić? Nie potrafił już żyć bez Łabędzianki, był bardzo nieszczęśliwy i chciał pójść jej szukać. Rodzicie nie wiedzieli już w końcu, co z nim począć.
Matka miała brata, który był sztygarem w kopalni. Posłali zatem Karliczka do niego na naukę, żeby wyuczył się za górnika. Może wtedy zapomni o swoim smutku. Był teraz u wuja i został górnikiem, a po trzech latach nauki sztygarem. Jako sztygar miał więcej czasu, mógł też więcej podróżować i poznawać świat. Stale jednak myślał o Łabędziance.
Pewnego dnia, gdy szedł przez wieś, zobaczył przed gospodą trzy wielbłądy. Głowy miały przystrojone wstążkami, a do grzbietów przytroczone siodła. Podszedł bliżej, żeby im się przyjrzeć. Ludzie, którzy przyszli z tymi wielbłądami, opowiadali coś żywo, stojący wokół nich ludzie jednak nic z tego nie rozumieli. Tylko Karliczek zrozumiał, o czym mówią. Byli to posłowie cesarza, ojca Łabędzianki. Opowiadali, że cesarz stracił żonę i córkę, że obie zaginęły. Dlatego też rozesłał posłów na wszystkie strony, aby je odnaleźli, lub przynajmniej dowiedzieli się czegoś o nich. Jakaż była radość przybyszy, że Karliczek rozumie ich mowę. Opowiedział im, że córka ich cesarza spędziła u nich cztery lata, lecz potem odfrunęła jako łabędź i teraz z pewnością będzie już w domu. Na koniec prosił ich, żeby zabrali go ze sobą, bo bardzo chciałby zobaczyć się z Łabędzianką. Posłowie oczywiście zgodzili się bez wahania, zostawili sporo pieniędzy jego rodzicom, posadzili go na wielbłąda i ruszyli w drogę.
Jechali wiele tygodni, aż dojechali do Pekinu w Chinach, czy gdzie on tam leży. Poszli prosto do cesarza i powiedzieli mu, że to jest ten chłopiec, u którego była Łabędzianka. Bowiem Karliczek nie znał nawet jej prawdziwego imienia, mówił na nią po swojemu: Łabędzianka.
U boku cesarza stali dwaj słudzy. Trzymali w ręku pawie pióra i oganiali go przed muchami i przed kurzem. Jeden z nich tak się zasłuchał, że przez nieuwagę musnął cesarza piórkiem. Nieszczęścia wprawdzie nie było, pawie pióro jest przecież mięciutkie, no, ale to cesarz – to cesarz, tu trzeba uważać! Władca wpadł w gniew i wydał rozkaz, żeby słudze natychmiast odcięto rękę.
Potem jego gniew skierował się ku Karliczkowi:
- Ciebie też ukarzę! Każę cię zamknąć za to, żeś tak długo trzymał moją córkę!
Teraz jednak Karliczek rozgniewał się i zawołał:
- Co?! Chcesz mnie ukarać za to, że moi rodzice tak troszczyli się o Łabędziankę! Zasłużyłem raczej na nagrodę!
- No, tak masz rację. Powiedz, czego żądasz, a spełnię twą prośbę.
- W nagrodę daj mi tego sługę, nie chcę niczego więcej.
- Weź go sobie!
Karliczek poszedł, i zabrał sługę ze sobą. A sługa ów mieszkał na przedmieściu. Obok jego chatki stała budowla, w której palono zwłoki. Karliczek zamieszkał razem z tym sługą w jego chatce. Łabędzianka tymczasem wyszła za mąż. Lecz ani Karliczek nic o niej nie wiedział, ani ona nie miała żadnych wieści o nim.
Pewnego dnia jej mąż udał się na polowanie. Tam dopadł go dziki zwierz i rozszarpał na śmierć. W tym kraju panował zwyczaj, że jeśli zmarł mąż, to żonę palono żywcem razem z jego zwłokami, jeśli żona – wtedy palono również męża. Tak więc i Łabędzianka miała być spalona.
Sługa dowiedziawszy się o tym, rzekł do Karliczka:
- Wiesz co, spróbujmy ją uratować!
- Dobrze, ale jak?
- No – mówi sługa – jeśli wykopiemy tunel, od mojej chaty do tej budowli, gdzie palą zwłoki, sprawa musi się udać.
Karliczek okazał się tutaj mistrzem:
- Znam się na tym, jestem górnikiem. Kopiemy tunel!
Zabrali się do kopania podziemnego przejścia, od chaty aż do tamtej budowli, górą zostawiając akurat tyle ziemi, żeby się nie zarwało pod tym paleniskiem. Potem już tylko czekali na dzień, w którym Łabędziankę miano spalić. Całe miasto okryło się żałobą, gdy wiedziono ją na miejsce spalenia.
Gdy kondukt przechodził już koło ich chaty, Karliczek otworzył górne okienko i krzyknął:
- Łabędzianko! - poznała go natychmiast.
On tymczasem pędem pobiegł po schodach w dół, a potem tunelem, aż do miejsca ciałopalenia. A tam, u góry, na zewnątrz, już odbywał się obrzędowy ceremoniał; brama się otwarła, wepchnięto Łabędziankę i podpalono ogień. W tym momencie Karliczek uderzył motyką w górny pułap, tunel się zarwał, a Łabędzianka spadła szczęśliwie w dół.
- Wspaniale! Jesteś cała! Uratowana!
Puścili się pędem przez tunel i szybko wydostali się na zewnątrz. Cesarz pogrążony w żałości wrócił do domu. Całe miasto dzieliło z nim żałobę.
A Karliczek i Łabędzianka byli bardzo szczęśliwi, że znowu są razem. Chłopiec jednak obawiał się, że cesarz może się o tym wszystkim dowiedzieć. Za taki czyn groziła kara. Zastanawiał się czyby nie spróbować dostać się do domu przez morze. Wreszcie zwierzyli się słudze z tego zamiaru. Ten zabrał się zaraz do przygotowań: postarał się o wielbłądy i załadował na nie wszystko potrzebne do drogi. Potem zaprowadził ich aż do morza. A że nie mieli okrętu, znalazł się wąski bród i przeprowadził ich. Gdy już znaleźli się po drugiej stronie morza, wesoło ruszyli w rodzinne strony.
A gdy przybyli do domu, zapanowała wielka radość. Wkrótce odbyło się uroczyste wesele, i tak zostali mężem i żoną, i żyło im się cudownie. Ojciec oddał swoje rewiry Karliczkowi i młodzi chodzili sobie często do lasu na spacery.
Stary cesarz w Chinach żył dalej w głębokiej żałobie.
- Żebym miał choć przyjaciela – mówił. – Ale nie mam na całym świecie nikogo! Co mi po tych wszystkich bogactwach! Gdyby mi ktoś powiedział, że choć jedno z moich dzieci żyje, oddałbym mu za to pół królestwa i tyle złota, ile by tylko uniósł.
Usłyszał to sługa i zaczął rozważać w duchu: "Jeśli mu powiem prawdę, być może, każe mnie uwięzić, i wtedy wszystko na nic".
Widząc jednak, że cesarz nie ustaje w żałości, poszedł do niego i poprosił, żeby raczył go wysłuchać, bowiem przynosi ważną wiadomość. Przedtem jednak spytał cesarza, czy go poznaje.
- Jakże nie miałbym cię poznać! Jesteś przecież owym sługą, któremu kazałam odciąć rękę.
- To prawda, lecz poza tym służyłem wam wiernie, panie, i nigdy was nie oszukałem.
- Tak, rzeczywiście. Ale co to ma wspólnego z ową ważną wiadomością? – Cesarz się zniecierpliwił.
- A jednak ma coś wspólnego miłościwy panie. Ponieważ nigdy was nie oszukałem, tym bardziej musicie mi teraz uwierzyć: Wasza córka żyje!
Ale wszystko, co sługa przedtem powiedział, nie zdało się na nic, bo cesarz nie uwierzył, był bardzo wzburzony, że tak śmiano go oszukać. Przecież na własne oczy widział, jak prowadzono córkę na spalenie i jak podpalano stos. Wyciągnął nawet pistolet i chciał z miejsca zastrzelić sługę. Ten jednak starał się na wszystkie sposoby udobruchać cesarza, powołując się na swoją wierną służbę u niego. Chciał nawet zaprowadzić go do córki. Cesarz zgodził się wreszcie, bowiem odrobina nadziei jest też nadzieją.
- Dobrze, jedziemy! Jeśliś mnie oszukał, stracisz życie, lecz jeśli mówisz prawdę, otrzymasz obiecaną nagrodę: pół cesarstwa i pieniędzy ile uniesiesz!
Wzięli trzy wielbłądy, żywność, kosztowności i klejnoty, i udali się do kraju, w którym mieszkał Karliczek. A czy wiedzieli, w którą stronę jechać? Oczywiście, bo sługa wypytał już przedtem dokładnie o wszystko cesarskiego posła, z którym przyszedł był Karliczek. Szczęśliwie przeprawili się przez morze, a potem pytali o drogę do Smoleńska.
Gdy już byli blisko lasu, Karliczek i Łabędzianka obchodzili właśnie swój rewir. Przez lornetkę obserwowali wszystko wokoło. Nagle odkryli coś, czego przedtem nigdy tam nie było.
- Do licha! – zawołał Karliczek zaskoczony. – To są takie same wielbłądy, jak te w waszym kraju!
- Och, to jest mój ojciec! – uradowała się Łabędzianka.
Lecz Karliczkowi krew zastygła w żyłach:
- O nieba, teraz będzie źle!
Chwycił strzelbę i stanął za drzewem, żeby zastrzelić cesarza.
- Co robisz, Karliczku! – przeraziła się Łabędzianka.
- Dlaczego nie zostawi nas w spokoju? On chce ciebie zabrać!
Łabędzianka przyskoczyła do niego i wyrwała mu strzelbę:
- Nie bój się, nie uczyni tego! On mnie kocha, szuka nas, chce być z nami!
Tak więc czekali na cesarza, a on, biedny, gdy ich zobaczył, upadł na kolana. Podbiegli ku niemu, powitali go, a cesarz ściskał ich i całował bez końca. Potem zaprowadził go wraz z rodzicami Karliczka.
Wszyscy bardzo się radowali a sługa razem z nimi. Miał obiecane pół cesarstwa i pieniądze, jak tylko wrócą w swoje strony.Potem w leśniczówce wyprawiono wesele, jeszcze wspanialsze niż poprzednio. Wszyscy byli szczęśliwi, a najbardziej Karliczek i Łabędzianka.
Bajka pochodzi ze zbiorku:
"Śpiewająca Lipka. Bajki Słowian Zachodnich"
Wydawnictwo: Śląsk, 1972 rok
Ilustracje na stronie zaostały przeze mnie dobrane przypadkowo i nie pochodzą z książki wydanej przez Wydawnictwo Śląsk.
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)