niedziela, 23 grudnia 2018

Opowieść wigilijna - cz. 3 - "Odwiedziny drugiego ducha".

Odwiewdziny drugiego ducha - cz. 3 
bajka angielska


Scrooge’a obudziło własne chrapanie. Natychmiast usiadł na łóżku, by pozbierać myśli. Czuł, że obudził się o właściwej porze i wyraźnie w tym celu, aby odbyć konferencję z drugim gościem, przysłanym mu przez Jakuba Marleya. Na myśl jednak, że którąś z kotar jego łóżka mogłoby odsunąć nowe widmo, niemiły dreszcz przebiegł jego członki; sam przeto rozsunął kotary. 

Potem znów się położył i postanowił czuwać. Chciał pierwszy odezwać się do ducha w chwili jego zjawienia się, nie lubił bowiem być zaskakiwany. Ludzie szczególnej odwagi, którzy nigdy nie tracą zimnej krwi, zwykle o sobie mówią: “Jesteśmy zdolni do wszystkiego – od zjadania chleba aż do połykania ludzi”. Między tymi dwiema ostatecznościami znajduje się niewątpliwie szerokie pole do popisu. Nie pragnę bynajmniej przedstawić Scrooge’a jako samochwała, mogę was jednak zapewnić, że był on przygotowany na wszystkie nadzwyczajne zjawiska. 
Wmawiał w siebie, że teraz nic nie może go wprawić w zdumienie, poczynając od kolebki dziecka, a na olbrzymim nosorożcu kończąc. 

Ponieważ był przygotowany na wszystko, nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego. Gdy zegar wybił pierwszą i nie zjawił się nikt, uczuł lodowate zimno, a ciało jego przebiegły dreszcze. Minęło pięć minut, dziesięć, kwadrans – żadnego widma! Kiedy tak leżał na łóżku, nagle oblało go czerwone światło. Zaniepokoiło go to o wiele więcej niż gdyby ukazał się cały tuzin duchów, ponieważ niepodobna było odgadnąć, co ono znaczy i do czego ma służyć. Przez chwilę obawiał się, że może nagle spłonąć. Wreszcie przyszło mu na myśl, że źródło tego dziwnego światła znajduje się w sąsiednim pokoju, z którego – jak to stwierdził po bliższej obserwacji – istotnie promieniowało. 

Wstał po cichu i w pantoflach podreptał do drzwi. Gdy Scrooge położył rękę na klamce, jakiś obcy głos kazał mu wejść. Usłuchał. Był to jego własny pokój. To nie ulegało wątpliwości. 






Ale zaszła w nim dziwna zmiana! Ściany i sufit były przystrojone zielonymi gałęziami, a cały pokój wyglądał jak altana, ozdobiona mnóstwem purpurowych jagód. Liście bluszczu, jemioły i świerku odbijały światło i wyglądały jak mnóstwo małych zwierciadełek. Na kominie płonął tak silny ogień, jakiego ten komin od wielu lat nie znał.
Na podłodze był urządzony wielki bufet z indyków, gęsi, kaczek, dziczyzny, dużych kawałów pieczeni, prosiąt, długich wianków kiełbas, ciast i budyniów, beczułek z ostrygami, pieczonych kasztanów, różnych jabłek, soczystych pomarańczy, apetycznych gruszek, olbrzymich placków i naczyń z wrzącym ponczem. Napełniało to pokój przedziwnym zapachem. 
Pośrodku bufetu rozparł się wygodnie olbrzym o wspaniałym wyglądzie i wesołym obliczu. W ręku trzymał płonącą pochodnię w kształcie rogu obfitości; uniósł ją wysoko, aby oświecić Scrooge’a w chwili, gdy ten ostrożnie zaglądał do pokoju. 
– Wejdź! – zawołał ów duch. – Wejdź, przyjacielu, musimy się poznać. Scrooge wszedł nie bez trwogi i pochylił głowę przed duchem.

Nie był to już śmiały, niczego się nie obawiający, dawny Scrooge; chociaż oczy ducha miały wyraz pogodny, on unikał ich spojrzenia. 
– Jestem duchem tegorocznego Bożego Narodzenia – przemówiło widmo – przypatrz mi się dobrze. 
Scrooge lękliwie podniósł oczy i spojrzał na ducha z szacunkiem. Był on przybrany w rodzaj ciemnozielonej opończy, obramowanej białym futrem. Szerokie piersi były odsłonięte. Także nogi, wyglądające spod szerokich fałd opończy, były bose, na głowie zaś miał wieniec z liści dębowych, wśród których tu i ówdzie przebłyskiwały sopelki lodu. Jego ciemne włosy spadały w luźnych lokach na barki. Pogodne oblicze, błyszczące oczy, rubaszny głos, swobodne zachowanie się – wszystko mówiło o otwartości i wesołym usposobieniu. Przy jego boku wisiała u pasa stara pochwa, na poły zjedzona przez rdzę, bez miecza. 
– Nie widziałeś dotychczas nikogo podobnego do mnie? - zapytał duch. 
– Nigdy - potwierdził Scrooge. 
– Nie spotkałeś na drodze swego życia młodszych członków mojej rodziny? Mam na myśli moich starszych braci? – pytał duch dalej. 
– Nie sądzę – odparł Scrooge. – A nawet jestem pewien, że nie. Dużo masz braci, duchu? 
– Przeszło dziewięciuset – odpowiedział. – Przerażająco liczna rodzina, szczególnie dla tego, kto musi troszczyć się o jej utrzymanie – mruknął Scrooge. 
Tegoroczny duch powstał. 
– Duchu – rzekł Scrooge pokornie – prowadź mnie, dokąd chcesz. Wczorajszej nocy wyprowadzono mnie przemocą i dano lekcję, która teraz zaczyna działać. Dziś jestem gotów iść za tobą i nie omieszkam skwapliwie z twych nauk skorzystać. 
– Dotknij ręką mojej szaty – odezwał się duch. 


Scrooge chwycił ją z całej siły. Zielone gałęzie, czerwone jagody, indyki, gęsi, pieczenie, prosięta, kiełbasy, pasztety, budynie, owoce i poncz znikły w jednej chwili. Znikł także pokój, ogień, czerwony blask, nocna pora, i Scrooge z duchem znaleźli się na ulicach miasta. 
Był to ranek pierwszego dnia Bożego Narodzenia. Z chodników i z dachów zmiatano śnieg, który rozsypując się w powietrzu tworzył śnieżycę, ku niemałej uciesze bawiących się na ulicy dzieci. 


Ściany domów, a zwłaszcza ich okna, wydawały się czarne, nie tylko w porównaniu z białym całunem śniegu na dachach, ale i z brudnym śniegiem na jezdniach, w którym ciężkie koła wozów i pojazdów wyorały głębokie bruzdy. Krzyżowały się one w najrozmaitszych kierunkach tworząc istny labirynt wąskich kanałów w brunatnym, zakrzepłym błocie i przemienionej w lód wodzie. Niebo było pochmurne, nawet najkrótsze ulice ginęły w gęstej mgle, która opadała na ulice w postaci szronu. W całym otoczeniu nie było nic wesołego – a jednak unosiło się w powietrzu coś uroczystego i radosnego; nawet najpiękniejsza letnia pogoda i promienie słońca nie zdołałyby wytworzyć podobnego nastroju. 


Również robotnicy zmiatający śnieg z dachów byli pogodni. Nawoływali się wzajem z dachów, od czasu do czasu rzucali jeden w drugiego kulą śniegową – poczciwszy to pocisk aniżeli niejedno słówko – i zanosili się śmiechem zarówno trafiając do celu, jak w razie chybienia. 


Niektóre sklepy spożywcze były otwarte, natomiast owocarnie imponowały bogactwem. Widać było ogromne, pękate kosze kasztanów, przypominające swoją wypukłością brzuchy starych smakoszów. Ustawiono je w drzwiach sklepów i wydawało się, że lada chwila wypadną na ulicę. Czerwonawe, przysadziste główki hiszpańskiego czosnku zdawały się spoglądać wyzywająco na skromnie snujące się dziewczęta. One zaś tylko spod oka spoglądały na wiszące wszędzie girlandy uwite z gałązek świerku. Dalej piętrzyły się apetyczne piramidy jabłek i gruszek. Ówdzie ułożono stosy winogron, budzących ślinkę w ustach. Dalej umieszczono całe stosy ciemnych, puszkiem okrytych orzechów, przypominających swoim aromatem zapomniane przechadzki po lasach. Tutaj pieczone, suszone i świeże jabłka norfolskie, prześlicznie wyglądające na tle cytryn i pomarańcz zdawały się wręcz napraszać, aby je zawinięto w papier i zabrano do domu na deser. Złote i srebrne rybki, chociaż zimnokrwiste, teraz wystawione w małych, szklanych akwariach, wśród bogactwa owoców, jakby odgadywały, że dzieje się coś niezwykłego, gdyż z wielkim wzburzeniem przepływały tam i z powrotem swoje siedziby. 


A sklepy kolonialne... Co tam za skarby! Chociaż drzwi do niektórych sklepów były tylko do połowy uchylone, to przez szpary można było podziwiać ich zasoby. Zwracały tam uwagę nie tylko wesołe szczękania talerzy wag; nie tylko furkot sznurków, szybko odwijanych z żelaznych kółek, aby nimi zręcznie owinąć paczki zakupionych towarów; nie tylko nieustanny brzęk blaszanych szufelek, nabierających kawę lub herbatę; nie tylko dźwięk wydawany przez różnorodne paczki, rzucane na kontuar, które zjawiały się i znikały, jak kule w rękach żonglera... 


Nade wszystko zwracał uwagę zmieszany aromat kawy i herbaty, tak przyjemny dla powonienia. Pięknie pachniały stosy czerwonych, dużych rodzynków i śnieżnobiałych migdałów; góry cynamonu i innych aromatycznych korzeni; owoce smażone w cukrze, których sam widok łaskotał podniebienie; festony mięsistego i soczystego winogrona; koszyki pełne skromnie zarumienionych śliwek francuskich. 
Słowem – wszystkie te przeróżne smaczne rzeczy, przedstawiane w najponętniejszych postaciach... 
Główną uwagę zwracali kupujący, jakby niecierpliwie pragnący wypełnić dziś od dawna wymyślony plan. Tłoczyli się w drzwiach, uderzając jeden drugiego koszykami i paczkami, zapominając na kontuarze część zakupów i szybko wracając po nie; popełniając wiele pomyłek i przeoczeń z niezwyczajną dobrodusznością. Jednocześnie trzeba było podziwiać cierpliwość kupca i jego pomocników, ich uprzejmość, ugrzecznienie, z jakim starali się dziś zwracać do wszystkich. Zdawało się, że gdybyś od nich zażądał serca, bez wahania ofiarowaliby je z równą skwapliwością, jak herbatę lub kawę. 


Wtem zabrzmiały dzwony, wzywające pobożnych do kościoła. Wkrótce ulice zaroiły się ludźmi, którzy przywdzieli nie tylko odświętne szaty, ale także uroczyste, świąteczne miny. Jednocześnie z bocznych ulic, uliczek i zaułków bez nazwy wypłynęło mnóstwo ludzi, którzy nieśli swój obiad do piekarza, aby go odgrzać. Widok tych biednych, a jednak tak szczęśliwych w tej chwili, zdawał się najwięcej interesować ducha, zatrzymał się bowiem wraz ze Scrooge’em przy drzwiach jednej z piekarń i podnosząc pokrywy naczyń w chwili gdy ludzie przechodzili obok niego, oświetlał ich posiłek swą pochodnią. 


Była to iście cudowna pochodnia; gdy bowiem kilku ludzi poczęło się o coś spierać i nawet padły dość ostre wyrazy, duch “pokropił” ich kilkoma kroplami ze światła swej pochodni, a natychmiast wrócił im pogodny nastrój. Przyznawali, że wstyd sprzeczać się w dzień Bożego Narodzenia. 


Niebawem dzwony umilkły, a sklepy piekarzy zamknięto. W powietrzu unosiły się smaczne zapachy odgrzewanych obiadów, a kominy pieców wyrzucały kłęby dymu pomieszanego z parą. 
– Zapewne twoja pochodnia ma jakąś szczególną właściwość? – zapytał Scrooge. 
– Tak, czynienia wszystkiego przyjemnym i dobrym.


– Czy działa tak na każdy obiad w tym dniu? – pytał dalej Scrooge. 
– Na każdy podawany z dobrą wolą. Szczególnie na obiad ubogich. 
– Dlaczego? 
– Ponieważ oni tego najwięcej potrzebują. 
Wciąż niewidzialni, duch wraz ze Scrooge’em, udali się na przedmieście. Duch, pomimo olbrzymiej postaci, wszędzie dostawał się z łatwością, i zarówno w niskiej lepiance, jak i we wspaniałej sali pałacu przedstawiał się imponująco. Być może powodowany radością, jaką odczuwał z posiadania władzy, a może powodowany serdeczną naturą i współczuciem dla biednych – duch zaprowadził Scrooge’a, wciąż trzymającego się jego szaty, do mieszkania jego pomocnika. 
Na progu duch zatrzymał się z uśmiechem i pobłogosławił mieszkanie Boba Cratchita światłem ze swej pochodni. 
Pomyślcie – Bob miał tylko piętnaście szylingów na tydzień, które każdej soboty chował do kieszeni, jednak duch błogosławił dzisiejszej nocy jego domowi.


Małżonka Cratchita, w ubogiej, dwa razy już przerabianej sukni, przystrojonej tanimi wstążkami, ale wyglądająca wcale ładnie, nakrywała właśnie stół. Pomagała jej córka Belinda.


W tym czasie syn Piotr sprawdzał, czy gotują się ziemniaki w garnku. Założył dziś olbrzymi kołnierzyk, który pożyczył od ojca, aby wyglądać świątecznie. Napełniło go to taką dumą, że był nawet w parku, aby pokazać się rówieśnikom. 
Po chwili wbiegły dwie młodsze latorośle rodziny Cratchit, dziewczynka i chłopczyk, opowiadając głośno, że zza drzwi piekarza doszedł ich zapach pieczonej gęsi i że ta gęś należy do nich. 
Z wielkiej radości dzieciaki zaczęły tańczyć dookoła stołu, podnosząc Piotra Cratchita pod niebiosa, podczas gdy on dmuchał w ogień, a ziemniaki gotujące się w garnku pukały o pokrywę, jakby błagały, by je wypuszczono i obrano z łupiny. 
– Gdzie też ojciec tak długo siedzi? – odezwała się pani Cratchit – i twój brat, Tiny Tim? A Marta zeszłorocznej Wigilii przyszła o pół godziny wcześniej. 
– Oto jest Marta, mateczko – odpowiedziała dziewczyna, która w tej właśnie chwili weszła do pokoju. 
– Bóg z tobą, drogie dziecko! Jakże późno przychodzisz! – rzekła pani Cratchit, całując córkę a równocześnie zdejmując z niej szal i kapelusz.


– Miałyśmy wiele roboty - odparła dziewczyna—na dziś trzeba było wykończyć ją, mamo.
– Wszystko już dobrze, skoro jesteś – rzekła pani Cratchit. – Usiądź przy kominku, drogie dziecko, ogrzej się. 
– Ojciec idzie – odezwało się dwoje najmłodszych dzieci, które zawsze trzymały się razem – schowaj się, Marto, schowaj się! 
Marta ukryła się, a po chwili wkroczył uroczyście do pokoju Bob, ojciec. Długi szal zwieszał się z szyi, znoszone zaś okrycie było w wielu miejscach połatane i powycierane szczotką, aby ratować jakoś przyzwoity pozór. Na jego barkach siedział Tiny Tim. Biedny Tiny Tim. W rączkach miał kule do podpierania, a jego członki opasywały metalowe taśmy, które utrzymywały go na słabych nóżkach. 


– Gdzie nasza Marta? – zapytał Bob Cratchit, rozglądając się po pokoju. 
– Nie przyjdzie – odrzekła pani Cratchit. 
– Nie przyjdzie? – powtórzył Bob, tracąc humor. 
Był w tak dobrym nastroju, że w drodze z kościoła do domu dziarsko galopował, udając konia dla Tiny Tima, który był tym zachwycony.


– Nie przyjdzie? – powtórzył raz jeszcze z żalem. – Nie spędzi z nami wieczoru wigilijnego? 
Marta nie chciała dłużej sprawiać ojcu przykrości. Wyszła z ukrycia i otoczyła rękoma jego szyję. Dwoje małych Cratchitów zajęło się Tiny Timem i zaprowadziło go do kuchni, aby pokazać mu, jak się gotuje świąteczny budyń. 
– Czy mały Tim dobrze się sprawował? – zapytała matka, gdy już nażartowała się do syta z łatwowierności Boba. 
– Bardzo dobrze – odrzekł Bob. – To złote dziecko. Nie wiem, jak to się dzieje, może to z powodu przesiadywania w samotności, robi się teraz marzycielem i wymyśla dziwne rzeczy. Dziś, gdy wracaliśmy do domu, powiedział mi, że wszyscy ludzie w kościele zwrócili na niego uwagę dlatego, ponieważ jest kaleką i że kalectwo jego powinno im w dniu Bożego Narodzenia przypomnieć Boga, który sprawił, iŜ chromi chodzili, a ślepi widzieli. 
Głos Boba drżał, gdy wymawiał te słowa. Dodał, że Tiny Tim z każdym dniem nabiera sił i energii. Tymczasem dało się słyszeć stukanie kul o podłogę i po chwili do pokoju wrócił mały Tim, któremu pomagało rodzeństwo. 
Bob zawinął teraz rękawy surduta i wziął się do przygotowania z jałowcówki i cytryn czegoś w rodzaju grogu. Mieszaninę tę rozgrzewał przy ogniu kominka, aby ją doprowadzić do właściwej temperatury. Gdy Bob był zajęty tą ważną czynnością, Piotr w towarzystwie dwójki najmłodszego rodzeństwa wybrał się po gęś, którą niebawem w uroczystym pochodzie wniósł do pokoju. Powstał taki hałas, jak gdyby gęś była najrzadszym ze wszystkich ptaków – upierzonym dziwem, przy którym nawet czarny łabędź byłby czymś zwyczajnym. Istotnie, była ona rzadkim zjawiskiem w tym domu. 


Pani Cratchit grzała przy kominku zawczasu przygotowany sos, Piotr z ogromnym zapałem przysmażał kartofle, Belinda słodziła kompot z jabłek, Marta ścierała kurz z ogrzanych talerzy, Bob wziął na ręce Tiny Tima i posadził go przy stole obok siebie w najwygodniejszym miejscu. Dwoje małych Cratchitów przystawiło krzesła do stołu; żadne z nich nie zapomniało o sobie i, zająwszy swoje miejsca, powsadzały w buzie łyżki, czekając na gęś. 


Wreszcie wniesiono potrawy i odmówiono modlitwę. Potem wszyscy zamilkli, wstrzymując oddech w piersiach. Pani Cratchit, przyjrzawszy się doświadczonym okiem ostrzu noża, zabrała się do dzielenia ptaka. 
Gdy dokonała dzieła, dokoła stołu rozległ się radosny szmer i nawet Tiny Tim, ośmielony przez dwoje małych Cratchitów, uderzył trzonkiem noża o stół i zawołał słabym głosikiem: 
– Wiwat! 
Chyba jeszcze nigdy na świecie nie było takiej gęsi. Bob zapewniał, iż uważa to za niemożliwe, aby w ogóle kiedykolwiek upieczono tak smaczną gęś. Jej delikatne mięso, jej wielkość i taniość były przedmiotem ogólnego podziwu. Z dodatkiem kompotu jabłecznego i przysmażonych kartofli stanowiła ona świetne danie dla całej rodziny. 
Gdy pani Cratchit zauważyła jedną małą kosteczkę pozostawioną na półmisku, oświadczyła, że przecież nie wszystko zostało spożyte! A każdy z biesiadników jadł, ile chciał! Najlepszym tego dowodem byli malcy, policzki ich bowiem świeciły się od tłuszczu. Teraz Belinda zmieniała talerze, a pani Cratchit poszła przynieść smakowity deser. 


Nie mogła tego zrobić przy świadkach, gdyż zanadto była przejęta i niespokojna. A nuż pudding się nie udał? Wyobraźmy sobie, że przy wyjmowaniu z piecyka rozpadł się w kawałki! Lub że złodziej wśliznął się do kuchni i ukradł, podczas gdy raczono się gęsią! Na tę myśl dwoje małych Cratchitów pobladło z przerażenia. W ogóle dopuszczano przez chwilę wszelkie możliwe okropności... 
Halo – chmura pary! Pudding wyjęty z naczynia... Co za przyjemny zapach bije z serwety, w którą go zawinięto. Mieszanina apetycznych woni. Przypominają one trochę kuchnię, trochę piekarnię, a odrobinę pralnię. Takie aromaty wydawał z siebie ów świąteczny pudding. 
Wreszcie do pokoju weszła pani Cratchit, wzruszona, ale dumna i uśmiechnięta, niosąc przed sobą wyrośnięty i duży, pudding oświetlony płomykami zapalonego rumu, ze świąteczną gałązką świerku, wetkniętą w sam środek. 
O, nadzwyczajny, cudowny pudding! Bob Cratchit spokojnym głosem oświadczył, że uważa go za największe arcydzieło kucharskie pani Cratchit od czasu, kiedy są małżeństwem. Pani Cratchit odpowiedziała na to, że teraz, kiedy ciężar spadł z jej serca, przyznaje, że była bardzo niespokojna, ponieważ zdawało się jej, że wzięła za dużo mąki. 


Każdy miał coś do powiedzenia, ale nikt nie ośmielił się zauważyć, że był to jednak za mały pudding dla tak licznej rodziny. Byłoby to bluźnierstwem. Każdy członek rodziny wstydziłby się, gdyby mu coś podobnego choćby przyszło do głowy. Wreszcie skończyli ucztę, posprzątano ze stołu i dorzucono węgla do ognia na kominku. Podsycone płomienie zajaśniały weselej niż przedtem. Teraz skosztowano przygotowanego przez Boba grogu i okazało się, że też jest znakomity. Na koniec ustawiono na stole jabłka i pomarańcze, a w ogień rzucono kilka garści kasztanów. 
Następnie rodzina Cratchitów zasiadła przed kominkiem – jak wyraził się Bob Cratchit – kołem, chociaż było to właściwie półkole: Bob pośrodku, a obok niego cały zapas szklanek. Naczynia te, napełnione gorącym grogiem, wyglądały tak, jak gdyby to były złote puchary. Bob rozlewał napój z promieniejącym wzrokiem, podczas gdy w ogniu podskakiwały i strzelały kasztany.

Potem wzniósł toast: 
– Daj nam Boże, moi drodzy, spędzić szczęśliwie święta! Niech nas Bóg błogosławi! 
Cała rodzina powtórzyła toast. 
– Niech Bóg błogosławi nas wszystkich i każdego z osobna! - rzekł jako ostatni Tiny Tim. 
Siedział tuż obok ojca; na małym krzesełku. Bob trzymał jego małą rączkę w swojej dłoni, chcąc okazać dziecku swoją szczególną dla niego miłość. 
– Duchu – odezwał się Scrooge ze współczuciem, którego nigdy dotychczas nie doznawał – powiedz mi, czy Tiny Tim będzie żyć? 
– Widzę próżne krzesło przy kominku – odparł duch – i starannie przechowywane kule bez właściciela. Jeżeli przyszłość nie zmieni tego, dziecko umrze. 
– Nie, nie! - zawołał Scrooge. – O, dobry duchu, powiedz, że ono będzie żyło... – Jeżeli przyszłość nie zmieni tego obrazu – powtórzył duch – to żaden z moich następców nie zastanie tutaj tego dziecka. O co ci chodzi? Skoro musi umrzeć, to lepiej, żeby umarło zaraz i zmniejszyło przez to nadmiar ludności. Scrooge, słysząc swoje wcześniejsze słowa powtórzone przez ducha, pochylił głowę, przejęty skruchą i żalem. 
– Człowieku – rzekł duch – jeśli masz serce a nie kamień, to nigdy nie wypowiadaj tak ohydnych słów, dopóki nie zrozumiesz, czym jest nadmiar ludności i gdzie on się znajduje. Czy ty masz prawo rozstrzygać, którzy ludzie mają żyć, a którzy umrzeć? Być może, iż ty w oczach Stwórcy jesteś o wiele mniej wart życia, niż miliony istot podobnych do tego dziecka, biednego człowieka. 
Scrooge wysłuchał upomnień ducha w pokorze i spuścił oczy. 

Naraz usłyszał wymówione swoje nazwisko:

– Niech żyje pan Scrooge! – przemówił Bob. – Wypijmy jego zdrowie, gdyż jest on naszym chlebodawcą i jemu zawdzięczamy naszą ucztę! 

– Jemu zawdzięczamy? – zawołała pani Cratchit z oburzeniem. – Pragnęłabym bardzo, żeby tu się zjawił. Wyprawiłabym mu ucztę po swojemu. Tak jest. Wypowiedziałabym mu w oczy wszystko, co o nim myślę, a spodziewam się, że nie przypadłoby mu to do smaku! 






– Droga żono, mówisz to przy dzieciach – upomniał ją łagodnie Bob. – Dzisiaj przecież mamy święto Bożego Narodzenia! 

– Istotnie, tylko w tak wielkie święto można wznosić toast za zdrowie tak podłego skąpca, człowieka bez serca, jakim jest Scrooge – oburzała się w dalszym ciągu pani Cratchit. – Ty wiesz, Robercie, jaki on jest. Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie! 

– Droga żono – powtórzył Bob – dziś święto Bożego Narodzenia! Zastanów się! 

– A więc wychylę jego zdrowie, uczynię to przez miłość do ciebie i przez wzgląd na dzisiejsze święto – rzekła pani Cratchit. – Niech żyje długie lata! życzę mu wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku! życzę mu tego, ale wątpię, czy się to spełni. Bardzo wątpię... 
Dzieci, idąc za przykładem matki, wypiły również zdrowie Scrooge’a. Był to pierwszy akt, którego dokonali tego wieczoru bez serdeczności i ciepła, jakby pod naciskiem przymusu. Tiny Tim wypił ostatni, ale nie dodał do tego żadnej uwagi. Widocznie Scrooge był postrachem rodziny. Wymienienie jego nazwiska rzuciło na nich ponury cień, który nie ustąpił przez całe pięć minut. 
Gdy wreszcie cień ustąpił, byli znów weseli, chyba dziesięć razy bardziej niż przedtem. Bob Cratchit uroczyście oznajmił, że ma obiecane dla Piotra miejsce, które mu przyniesie aż półszósta szylinga tygodniowo. Dwoje małych roześmiało się serdecznie na myśl, że będą widzieli Piotra jako człowieka pracy. Sam Piotr spoglądał w zamyśleniu w ogień, zastanawiając się zapewne nad tym, w jakich papierach ulokuje swoje oszczędności, skoro już znajdzie się w posiadaniu tak bajecznej pensji. Marta, która pracowała u modniarki, opowiadała, jak wiele ma teraz roboty, ile godzin w porze największego ruchu musi pracować i że zamierza jutro wyspać się za wszystkie czasy; będzie to dzień zupełnie wolny. Opowiadała także, iż przed kilku dniami widziała pewną hrabinę i lorda, a lord był prawie tego wzrostu co Piotr. Przy tych jej słowach Piotr podciągnął rogi swego kołnierzyka tak wysoko, że za nimi głowa jego prawie zniknęła. Tymczasem kasztany i poncz krążyły wciąż wśród rozbawionej rodziny, a Tiny Tim zaśpiewał swym cichym głosikiem piosenkę o dziecku zasypanym przez śnieg; śpiewał bardzo ładnie. 

W tym wszystkim nie było nic szczególnego. W rodzinie tej nie było ani jednej postaci pięknie ubranej. Ich obuwie dawno straciło właściwość nieprzepuszczania wody, ich odzież była podniszczona; dzieci wyglądały biednie, a Piotr z pewnością znał dobrze wnętrze lombardu. Mimo to byli szczęśliwi i przepełnieni wdzięcznością za skromne rozkosze, jakimi ich los obdarzał. Kochali się, panowała wśród nich zgoda i spokój ludzi uczciwych. 
Scrooge z trudnością oderwał od nich oczy, a zwłaszcza żal mu było rozstawać się z małym Timem. Zrobiło się ciemno i zaczął padać gęsty śnieg. Scrooge i duch szli teraz ulicami Londynu. 


W oknach domów błyszczały jasne światła. Można było zobaczyć przygotowania do wieczerzy, bogato nakryte stoły, stosy talerzy, ogrzewanych na gazie, kosztowne okrycia i meble.



Oto dzieci wybiegały na pokrytą śniegiem ulicę, aby powitać przybywających gości: siostry i braci, kuzynów, wujów, ciotki; tu i ówdzie na oknach przesuwały się cienie zgromadzonych gości; tam znów dziewczęta, przybrane w futrzane kołnierze i takież buciki, szczebiocząc jedna przez drugą, lekkim krokiem spieszyły do sąsiadów. Biada kawalerom, którzy by teraz rzucili okiem na ich zarumienione twarzyczki i błyszczące, ożywione spojrzenia. Te figlarne czarodziejki wiedziały doskonale, jak są dla tych biedaków niebezpieczne! W każdym domu oczekiwano gości i na każdym kominku płonął wesoły ogień. 




Duch był bardzo szczęśliwy! Odsłaniał szeroką pierś i otwierał dłoń, hojnie rzucając na wszystko dokoła szczere, poczciwe, szlachetne rozradowanie. Nawet latarnik, przebiegający w odświętnym ubraniu ciemne ulice, aby ich ponurą mgłę rozjaśnić blaskami światła, i właśnie myślący o spędzeniu wieczoru u towarzysza pracy, roześmiał się głośno, gdy duch przeleciał obok niego. Ani się domyślał, że spotkał istotę tak ważną. 

Wtem, bez żadnego uprzedzenia, znaleźli się na rozległym błotnistym pustkowiu, na którym stały tu i ówdzie ogromne głazy, jak gdyby to było cmentarzysko olbrzymów. Woda, nie mająca tutaj żadnego odpływu, zalałaby całą przestrzeń, gdyby mróz nie ujął jej w lodowe okowy. Oprócz mchu, paproci i twardej, ostrej trawy, nic więcej tu nie rosło. Na zachodzie niknące słońce pozostawiło pas płonącej czerwieni, spoglądającej na to rozpaczliwe pustkowie, niby nabiegłe krwią oko rozjątrzonego tygrysa. Pas ten zapadał się coraz niżej i niżej, aż wreszcie całkiem pogrążył się w ciemnościach nocy. 

– Gdzie jesteśmy? – zapytał Scrooge. 

– Tu mieszkają górnicy, pracujący głęboko pod ziemią – odrzekł duch. 

– Patrz! Poznali mnie. 

W oknie jakiejś nędznej lepianki błyszczało światło; szybko tam pomknęli. Zastali wesołe towarzystwo siedzące dokoła wielkiego, jasno płonącego ogniska. Zgrzybiały starzec i jego sędziwa żona siedzieli w otoczeniu dzieci, wnuków i prawnuków, wszyscy w odświętnych szatach. Starzec śpiewał pieśń wigilijną głosem, który niekiedy tylko przygłuszał wycie wiatru. Była to bardzo stara pieśń, którą śpiewał jeszcze wówczas, kiedy był małym chłopcem. Od czasu do czasu wszyscy wtórowali mu. Za każdym razem, kiedy zabrzmiały ich głosy, starzec ożywiał się, a jego głos stawał się silniejszy; gdy zaś milkły, jego siły słabły.




Duch nie bawił tu długo. Poleciwszy Scrooge’owi, by trzymał się silniej jego opończy, uniósł go w powietrze. Jak myślicie – dokąd go uniósł? Przecież nie na morze. A właśnie na morze! Ku wielkiemu przerażeniu, Scrooge ujrzał znikającą za sobą ziemię, a w dole usłyszał głuchy pomruk pieniących się fal, z wściekłością uderzających o skaliste brzegi.
Na posępnej skale, do połowy zanurzonej w wodzie, w odległości mili od stałego lądu, stała samotna latarnia morska. Przez cały rok huczały dokoła niej fale. Ogromne połacie traw morskich osnuwały jej stopy, a mewy, jakby zrodzone z wiatru, unosiły się i opadały w powietrzu dokoła jej szczytu. Dwaj latarnicy rozpalili wewnątrz ogień, który rzucał jasny snop promieni na wzburzoną powierzchnię morza przez otwór w grubym murze latarni. Prości ludzie, którzy rozniecili ogień, wyciągnąwszy zgrubiałe od ciężkiej pracy ręce przez stół, przy którym zasiedli, życzyli sobie wzajem wesołych świąt, trącając się kubkami gorącego grogu. Starszy z nich, o twarzy zniszczonej przez ustawiczne zmiany pogody, pooranej zmarszczkami, podobnej do twarzy figur wyrzynanych ongiś na przodach okrętu, zaśpiewał ochrypłym głosem pieśń wigilijną.



Duch znów uniósł Scrooge’a ponad czarne, piętrzące się morze, aż w końcu zatrzymali się na pokładzie jakiegoś okrętu. Najpierw stanęli przy sterniku, następnie przy strażniku, wreszcie przy oficerach na służbie. Wszystkie te surowe postacie pełniły swoje odpowiedzialne obowiązki i nuciły z cicha pieśń wigilijną bądź myślały o wielkim świecie; wreszcie opowiadały sobie wzajem wspomnienia dawnych świąt, spędzonych wśród rodziny, snując nadzieję rychłego powrotu do swoich.
Każdy marynarz znajdujący się na okręcie, czuwający czy śpiący, zły czy dobry, miał w tym dniu dla towarzyszy lepsze, cieplejsze słowo niż kiedykolwiek w roku. Każdy w mniejszym lub większym stopniu doznawał radosnego uczucia, myślał o tych, którzy w tej chwili myślą też o nim. Scrooge przysłuchiwał się żałosnym jękom wichru i rozmyślał, jaka to wspaniała rzecz posuwać się wśród nieprzejrzanej ciemności ukrywającej na swoim dnie wielkie tajemnice.


Nagle ze zdumieniem usłyszał głośny śmiech. Zdumienie jego wzrosło, gdy poznał głos siostrzeńca i gdy nie wiadomo jakim sposobem znalazł się w jasnym, ciepłym i schludnym pokoju. Obok niego stał duch i z ąyczliwym uśmiechem spoglądał na jego siostrzeńca. 
– Ha, ha, ha! – śmiał się wciąą siostrzeniec Scrooge'a. – Ha, ha, ha! 
Gdybyś, szanowny Czytelniku, znał człowieka śmiejącego się serdeczniej i szczerzej, to i ja pragnąłbym go poznać. Nie ma nic słuszniejszego i szlachetniejszego nad prawo równowagi, które sprawia, że o ile choroby i smutki udzielają się innym, to również radość i śmiech są zaraźliwe. Moc tego prawa można było właśnie tu zobaczyć. 
Gdy bowiem siostrzeniec Scrooge’a śmiał się na całe gardło, trzymając się za boki, żona jego śmiała się równie serdecznie, a i zebrani goście nie pozostawali w tyle. 
Wszyscy trzęśli się od śmiechu, a wraz z nimi zdawał się śmiać cały pokój: 
– Ha, ha! Ha, ha! Ha, ha!

– Jak mnie tu żywym widzicie, powiedział, że wigilia to głupstwo! – wołał siostrzeniec Scrooge’a. – Tak powiedział i jestem przekonany, że rzeczywiście tak myśli.
– Tym gorzej dla niego, Fredziu – z oburzeniem zauważyła jego żona. Błogosławione niech będą kobiety: one nic nie czynią połowicznie i zawsze biorą rzeczy na serio. ona Freda była bardzo ładną kobietą. Miała milutką, naiwną twarzyczkę, z ponętnymi dołkami na policzkach, prześliczne, jakby stworzone do pocałunków usta i najsłoneczniejszą parę ocząt. W jej urodzie było coś zwracającego uwagę, ale w dobrym, szlachetnym znaczeniu.




– On jest po prostu starym dziwakiem – ciągnął siostrzeniec Scrooge’a. – Do tego nieznośnym. Mógłby być chociaż cokolwiek milszy. Ale wady człowieka są zawsze karą dla niego samego. Jest to prawda niezbita i pamiętając o tym, nie będę mu czynił wymówek.
– Zdaje się, Fredziu, że on j
est bardzo bogaty – zauważyła żona. – Przynajmniej ty zawsze tak mówisz.
– I cóż z tego, moja droga? – odparł Fred. – Bogactwo jest dla niego bez pożytku; nie używa go na nic dobrego. Sam z niego nie korzysta i nie pomaga nikomu. Odmawia sobie nawet wszelkich wygód. Nigdy mi też na myśl nie przyszło prosić go o jakąkolwiek pomoc. Ha! ha! ha! Ale chyba i on nigdy nie pomyślał o tym, że my kiedyś, wcześniej czy później, odziedziczymy jego skarby...
– Nie cierpię go! - rzekła piękna kobieta, a wszyscy goście przyznali, że ma zupełną słuszność.
– Co do mnie, nie mam do niego żalu – odezwał się siostrzeniec. – żal mi go, ale nie mógłbym gniewać się na niego, gdybym nawet chciał. Któż bowiem cierpi przez jego kaprysy? Tylko on sam. Uroiwszy sobie na przykład, że powinien nas nie lubić, nie chciał przyjąć naszego zaproszenia. I jakiż tego rezultat? Uniknął niesmacznego obiadu!
– Tak sądzisz? A mnie się zdaje, że stracił doskonały obiad! – zawołała dotknięta w najczulsze miejsce kobieta.
Wszyscy przyłączyli się do jej zdania, a mogli być kompetentnymi sędziami, gdyż przed chwilą właśnie skończyli obiad.
– Tym lepiej – rzekł siostrzeniec Scrooge’a. – Bardzo mnie to cieszy, gdyż co do mnie, wyznam szczerze, nie mam wielkiego zaufania do talentów kulinarnych młodych gospodyń. Jak sądzisz, Topper?




Topper miał wyraźną słabość do jednej z sióstr żony Fredzla i zapewne dlatego odpowiedział, że będąc kawalerem, a więc niejako pariasem, nie ma prawa wydawać sądu w tym przedmiocie. Usłyszawszy to, owa siostra żony siostrzeńca Scrooge’a, pulchna panienka w koronkowej narzutce, spąsowiała jak piwonia.
– Mów dalej, Fredziu – odezwała się żona siostrzeńca Scrooge’a, klaszcząc w dłonie. – Wypowiedz się, skończ, coś zaczął.On zawsze chowa wszystko pod korcem. Dziwny człowiek!
Fred w odpowiedzi znowu wybuchnął śmiechem, a ponieważ było fizycznym niepodobieństwem uniknąć tej “zarazy”, więc wszyscy bez wyjątku poszli za jego przykładem.
– Pozostaje mi tylko dodać – odezwał się Fred, gdy mu przeszedł paroksyzm śmiechu – że wuj, postąpiwszy z nami tak niegrzecznie i nieżyczliwie, sam się pozbawił pewnej dozy radości, która prawdopodobnie nie zaszkodziłaby mu. Jestem przekonany, że miałby tu towarzyszy milszych od tych, jakich posiada we własnych myślach – przesiadując w starym, zatęchłym kantorze czy w zakurzonych i pustych pokojach. Mam zamiar zapraszać go corocznie, bez względu na to, czy mu się to podoba czy nie, bo mi go żal. Może szydzić z wigilii Bożego Narodzenia do samej śmierci, ale zdaje mi się, że w końcu przekona się do niej, gdy będę chodził do niego co rok i pytał życzliwie:
– Wuju Scrooge, jak się miewasz?
– Gdyby go to natchnęło myślą zapisania swemu pomocnikowi jakichś pięćdziesięciu funtów, byłbym szczerze zadowolony. Nie jestem pewien, ale zdaje mi się, że wczoraj wuja wzruszyłem.




Wszyscy zebrani zaczęli się śmiać z naiwności Freda. On sądził, że mógł wzruszyć Scrooge’a, jak gdyby tego starego kutwę mogło coś na świecie wzruszyć? Ale Fred miał przedziwny charakter. Mało go obchodziło, z czego się towarzystwo śmieje; jego cieszył ten dobry nastrój i aby go podtrzymać, otworzył nową butelkę wina.
Po herbacie zaczęła się muzyka, była to bowiem muzykalna rodzina. Wiedzieli, co robią, gdy zaśpiewali chórem. Szczególnie wyróżniał się Topper, który umiał mruczeć basem jak niedźwiedź, a nigdy nie zaczerwienił się przy tym ani nie zeszpecił twarzy nabrzmiałymi żyłami na czole. Siostrzenica Scrooge’a grała wcale nieźle na harfie. Teraz, bez próbowania, uderzyła w struny i zagrała krótką, prostą melodię – tę, którą doskonale znała owa dziewczynka, która zabrała Scrooge’a ze szkoły... Gdy ta melodia zabrzmiała, wszystko, co Scrooge’owi przypomniał duch dawnych Wigilii, stanęło mu teraz przed oczami.




Myślał, że gdyby mógł słuchać częściej tej piosenki sprzed lat, stałby się lepszy, i to bez pomocy łopaty grabarza, która pogrzebała Jakuba Marleya. Muzyka jednak nie zajęła całego wieczoru.
Gdy już mieli jej dosyć, rozpoczęli zabawę w fanty. Bo dobrze jest czasem wrócić do dzieciństwa, zwłaszcza w dzień wigilijny, który jest przecież wielkim świętem dzieci. Naprzód więc bawiono się w “ciuciubabkę”. 





Nie chce mi się wierzyć, żeby Topper naprawdę nic nie widział, mając przewiązane oczy; wszakże oczu w trzewikach nie nosił. Moim zdaniem, była to rzecz ułożona pomiędzy nim i siostrzeńcem Scrooge’a; musiał też wiedzieć o tym duch wigilijny. Sposób, w jaki Topper uganiał się za piękną panienką w białym szaliku, naruszał zasady gry. Przewracając krzesła, obijając się o fortepian, dusząc się pomiędzy firankami, był wszędzie tam, gdzie ona! Wiedział, gdzie ją dopadnie. 
Nie chwytał nikogo innego. Gdy ktoś wpadł na niego, udawał, że pragnie go chwycić, i szybko zbaczał w kierunku swej ofiary. Na próżno panna kilkakrotnie protestowała, wołając, że sprzeciwia się to zasadom gry, bo Topper w końcu ją złapał, zapędziwszy w róg pokoju, skąd nie było już wyjścia. Jego zachowanie było oburzające. Udawał, że jej nie poznaje, że musi koniecznie dotknąć jej uczesania, upewnić się przez dotknięcie jakiegoś pierścionka na jej palcu i łańcuszka na szyi; to było po prostu występne. Na pewno powiedziała mu o tym, gdy podczas dalszego ciągu zabawy, w której już nie brali udziału, siedzieli i rozmawiali poufnie za firankami.
Żona siostrzeńca Scrooge’a nie uczestniczyła w tej grze. Usiadła wygodnie w fotelu ze stołeczkiem pod nogami, w zacisznym kąciku, w którym tuż za nią stali duch i Scrooge. Przyłączyła się jednak do gry w fanty i okazała wiele dowcipu. Również w “sekretarzu” okazała niezwykłą bystrość umysłu i ku wielkiemu zadowoleniu siostrzeńca Scrooge’a pobiła na głowę swoje siostry, chociaż im także nie brakowało sprytu. Towarzystwo składało się coś ze dwudziestu osób, młodych i starych, wszyscy bawili się wybornie. 

Nawet Scrooge tak się zainteresował zabawą, że zapomniawszy, iż głos jego nie może być słyszany, włączał się często do niej, odgadywał zagadki, zwykle trafnie, gdyż trzeba przyznać, że najostrzejsza, najsubtelniejsza igła nie mogła się porównać z inteligencją Scrooge’a.
Wyglądał dobrodusznie, a nawet głupkowato, lecz sam sobie nadawał taki wygląd, ażeby łatwiej móc wyzyskiwać ludzi. Duch był uradowany zmianą jego usposobienia i spoglądał na niego życzliwie; Scrooge prosił go pokornie, jak studencik, aby pozostali do końca zabawy. 
Ale duch odpowiedział, że nie może tego uczynić.
– Zaczęli właśnie nową grę – prosił Scrooge. – Tylko pół godziny jeszcze, duchu, nie więcej! Była to zabawa “Tak i nie”.
Siostrzeniec Scrooge’a miał prawo o czymś pomyśleć, a reszta towarzystwa powinna była odgadnąć, co to jest; na wszystkie pytania mógł odpowiadać: “tak” albo “nie”. Pod krzyżowym ogniem pytań musiał się przyznać, że kolejno myślał o zwierzęciu, o żywym zwierzęciu, o niemiłym zwierzęciu, o dzikim zwierzęciu, które czasami mruczało, czasami mówiło, mieszkało w Londynie, chodziło po ulicach, nie było wystawione na widok publiczny. Nie było też przez nikogo wodzone, nie znajdowało się w menażerii, nie było zabijane w rzeźni, nie było koniem, osłem, krową, bykiem, tygrysem, psem, świnią, kotem czy wreszcie niedźwiedziem. Przy każdej niewłaściwej odpowiedzi siostrzeniec wybuchał śmiechem, a nawet zrywał się z kanapy i skakał po pokoju.
W końcu jego pulchna szwagierka, wpadłszy również w szał wesołości, zawołała:
– Już mam! Wiem, kto to! Wiem!
– Więc powiedz...
– To twój wujaszek, Scro-o-ge!
Zgadła. Wszyscy byli zachwyceni, chociaż ktoś słusznie zauważył, że na pytanie, czy to jest niedźwiedź, odpowiedź powinna była brzmieć: “tak”, ponieważ zaprzeczenie odwróciłoby myśli uczestników zabawy od Scrooge’a, jeśli istotnie o nim by myśleli.
– Sprawiedliwość przede wszystkim! – odezwał się siostrzeniec Scrooge’a. – Bawimy się jego kosztem, więc byłoby niewdzięcznością nie wypić jego zdrowia. Dalej! Niech każdy weźmie szklankę wina i... zdrowie wuja Scrooge’a!
– Zdrowie wuja Scrooge’a! – zawołali wszyscy.
– Wesołych świąt i szczęśliwego Nowego Roku staruszkowi, jakikolwiek on jest! – ciągnął Fred dalej. – Nie chciał przyjąć ode mnie życzeń, jednak je składam. Niech żyje wuj Scrooge!
Wujowi Scrooge zrobiło się tak wesoło i lekko na sercu, że chętnie podziękowałby siostrzeńcowi i całemu towarzystwu, chociażby nieuchwytnym dla nich głosem, gdyby duch pozwolił.
Lecz cała scena znikła mu z oczu z ostatnimi słowami siostrzeńca i znów ruszyli dalej. Widzieli wiele ciekawych obrazów, zaszli daleko, odwiedzili wiele ognisk domowych, a wszędzie duch wnosił pogodę umysłu i szczerą radość. Zatrzymywał się przy łożach chorych ludzi, obdarzając ich zdrowiem; pocieszał wygnańców, którzy czuli się wtedy jakby w kraju rodzinnym; zrozpaczonym ciężką walką o byt ukazywał nadzieję lepszej przyszłości, godząc ich z losem; zbliżał się do nędzarzy, którzy zapominali wtedy o swoich cierpieniach. W przytułku, szpitalu, więzieniu, w każdym schronisku nędzy i nieszczęścia, wszędzie zostawiał cząstkę swoich dobrodziejstw, dając w ten sposób Scrooge’owi przykład miłosierdzia.

Była to długa noc. Scrooge miał jednak co do tego wątpliwości. Zdawało mu się mianowicie, że w tym czasie, jaki spędza z duchem, było kilka świąt Bożego Narodzenia. Zauważył przy tym dziwną rzecz: w jego własnej powierzchowności nic się nie zmieniło, gdy tymczasem duch starzał się bardzo szybko. Scrooge ani jednym słowem nie napomykał o tym duchowi, dopóki nie spostrzegł, że włosy ducha zupełnie zbielały.
Wtedy zapytał:
– Czy życie duchów jest tak krótkie?
– Moje życie na tym świecie jest bardzo krótkie – odrzekł duch – kończy się bowiem dzisiejszej nocy.
– Dzisiejszej nocy!... – powtórzył Scrooge.
– Tak, dziś o północy. Dlatego musimy się śpieszyć. Zegary na wieżach wydzwoniły właśnie w tej chwili trzy kwadranse na dwunastą.
– Wybacz mi zbyt śmiałe pytanie – rzekł Scrooge, patrząc uparcie na dolny brzeg opończy ducha – lecz spostrzegam pod twoją szatą coś dziwnego, co nie należy do ciebie. Czy to noga, czy łapa zwierzęcia?
– Prawdopodobnie łapa, gdyż obrasta ją ciało – brzmiała smutna odpowiedź ducha.– Patrz!
Spod opończy wysunęło się dwoje dzieci, dwoje nędznych, przerażających istot. Uklękły one u stóp ducha, trzymając się silnie skraju jego szaty.
– Och, człowieku! Spojrzyj, przypatrz się im dobrze! – zawołał duch.
Był to chłopiec i dziewczyna. Żółte, chude, obdarte istoty czołgały się w pokorze po ziemi. Zamiast wdzięku dzieciństwa, który powinien był jaśnieć w ich twarzach i zdrowego rumieńca, wyschła ręka czasu pokryła ich lica zmarszczkami, usunęła z nich krew, napiętnowała strasznym zwyrodnieniem. Tam, gdzie powinien był znajdować się wyraz anielski – kryły się złe duchy, rzucając groźne spojrzenia. Nie można sobie wyobrazić bardziej przerażających potworów.




Scrooge, blady jak płótno, odwrócił się, lecz obawiając się obrazić ducha, który może był ojcem tych istot, usiłował powiedzieć, że to są przedziwne dzieci; kłamstwo jednak byłoby zbyt rażące – wybełkotał zatem tylko:
– Czy to twoje dzieci?
– To są dzieci ludzkości! – odparł duch, spoglądając na nieszczęsne istoty z głębokim współczuciem. – Przychodzą one do mnie z błaganiem o obronę przed ich ojcami. To jest – dodał, wskazując na chłopca – Ciemnota, a dziewczynka nosi miano Nędza. Strzeż się obu jak ognia oraz tego wszystkiego, co od nich pochodzi, a przede wszystkim strzeż się chłopca, gdyż na jego czole wypisane jest straszne słowo: Zguba. Możesz się ich wyprzeć – ciągnął dalej duch, podnosząc głos i wyciągając rękę w kierunku miasta – możesz oburzać się na tych, co to mówią, możesz ich spotwarzać i potępiać: ale jeżeli nie postarasz się o usunięcie tych klęsk, biada ci!
– Czy nie ma ratunku dla tych stworzeń? – wyszeptał Scrooge. 
– Tak – odparł duch z ironią, przypominając mu jego własne słowa – są przecież więzienia, są domy poprawcze!



Wybiła północ. Scrooge szukał oczyma ducha, lecz nie mógł go dojrzeć. Z ostatnim uderzeniem zegara przypomniał sobie zapowiedź Jakuba Marleya. 
Wtedy, podniósłszy oczy, spostrzegł nowego ducha. Miał on postawę majestatyczną, uroczystą, był przybrany w długi, do ziemi sięgający płaszcz z kapturem. Zbliżał się do Scrooge’a powoli, ociężale, jak tuman mgły. - przeczytaj cz. 4. - Ostatnie spotkanie z duchem




Wszystkie części:


Autor: Charles Dickens
Ilustracje: Roberto Innocenti/ P.J Lynch/ Anton Pieck/ Carter Goodrich/ Libico Maraja/ Jonathan Tommey/ Lisbeth Zwerger
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce: Alfabetyczny spis treści wszystkich bajek, a także inne bajki europejskie

2 komentarze:

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)