niedziela, 23 grudnia 2018

Opowieść wigilijna - cz. 4 - "Ostatnie spotkanie z duchem".

Ostatnie spotkanie z duchem - cz. 4 
bajka angielska

Gdy widmo zbliżało się do Scrooge’a, on upadł przed nim na kolana. Przybysz wnosił ze sobą coś bardzo tajemniczego i groźnego. Długi, czarny płaszcz, podobny do całunu, szczelnie spowijał całą postać ducha, nawet głowę i twarz, wystawała z niego tylko jedna wyciągnięta ręka. Gdyby nie ta ręka, trudno byłoby dojrzeć postać w nocnej ciemności. Znalazłszy się tuż przy duchu, Scrooge zauważył jego niezwykły wzrost i poczuł, że ogarnia go niewypowiedziana trwoga. Tajemniczy przybysz wciąż milczał, stał w miejscu bez żadnego ruchu. 
– Zdaje się, że mam przed sobą ducha przyszłych świąt Bożego Narodzenia? – wyszeptał nieśmiało Scrooge. 
Duch nic nie odpowiedział, ale wciąż trzymał wyciągniętą rękę. 
– Pokażesz mi rzeczy, które staną się dopiero w przyszłości? Czy nie tak? – zapytał Scrooge. 
Duch kiwnął potakująco głową. Taką tylko otrzymał odpowiedź. Scrooge już przywykł do obcowania z duchami; jednak w obecności tego milczącego widma doznawał takiego strachu, że nogi się pod nim chwiały. Nie mógł więc podążać za duchem. Zauważywszy to, zjawa zatrzymała się, jakby chcąc mu dać przyjść do równowagi. Zmieszało to Scrooge’a jeszcze bardziej. Za każdym razem, gdy wyczuwał, że oczy widma przenikliwie wpatrują się w niego, przejmowała go groza i dreszcze niewypowiedzianej trwogi. 
Pomimo wysiłków, nie mógł nic rozróżnić pod tą czarną szatą; widział tylko wciąż wyciągniętą rękę widma i niewyraźne zarysy jego postaci.





– Duchu przyszłości – zawołał wreszcie – napełniasz mnie przerażeniem, jakiego nie doznawałem wobec twoich poprzedników. Ponieważ wierzę, iż pragniesz mego dobra i szczerze pragnę poprawić się, dziękuję ci już z góry z całego serca i gotów jestem wszędzie iść za tobą. Ale dlaczego nie przemawiasz do mnie?
Żadnej odpowiedzi. Ręka ducha wciąż była wyciągnięta wprost przed siebie. 
– Prowadź mnie zatem – rzekł Scrooge. – Czas szybko ucieka, a wiem, że jest dla mnie bardzo drogi. Chodźmy. 
Duch ruszył powoli, a Scrooge za nim; zdawało mu się, że cień ducha porywa go i podtrzymuje. Nie można powiedzieć, że weszli do miasta – to raczej miasto, wyrósłszy jakby spod ziemi, otoczyło ich nagle szumem i gwarem. Od razu znaleźli się w samym sercu Londynu, na giełdzie, wśród tłumu kupców, spiesznie przechodzących tam i z powrotem, brzęczących pełnymi kieszeniami złota i srebra, zbierających się w niewielkie grupy w celu odbycia narad lub zawarcia transakcji. 


Wszyscy oni byli bardzo zajęci; spoglądali na zegarki lub, zamyśleni, bawili się kosztownymi brelokami itp. Obraz ten Scrooge znał doskonale, widywał go bardzo często. Duch zatrzymał się przy niewielkiej grupce ludzi. Scrooge zauważywszy, że jego ręka tę właśnie grupkę wskazuje, przybliżył się i usłyszał następującą rozmowę: 
– Nie – mówił wysoki, tłusty jegomość, z dużym podbródkiem – wiem tylko tyle, że umarł. 
– Kiedy? – zapytał inny. 
– Podobno wczoraj w nocy. 
– Jaki powód? Co mu się stało? – zagadnął trzeci, racząc się obficie tabaką ze srebrnej tabakiery. Sądziłem, że on już nigdy nie umrze. 
- Bóg raczy wiedzieć, co mu było - odparł pierwszy, ziewając przeciągle. 
– Ciekawa rzecz, co zrobił z pieniędzmi? – zapytał jegomość z purpurową twarzą i naroślą tłuszczu na końcu nosa, przypominającą korale indyka. 
– Nie wiem, doprawdy – odparł jegomość z dużym podbródkiem. – Może zapisał swoim wspólnikom... To wiem, że nie ja będę jego spadkobiercą. 
Dowcip ten przyjęto wybuchem śmiechu. 
– Zdaje mi się – ciągnął dalej jegomość z podbródkiem – że będzie miał marny pogrzeb. Jestem pewien, że wystrój kościoła i karawanu niedrogo będą kosztowały, bo nie znam nikogo, kto by chciał pójść za jego trumną. A gdybyśmy tak bez zaproszenia odprowadzili go do grobu? 
– Jeżeli wyprawią porządną stypę, to nie mam nic przeciwko temu – wtrącił jegomość w okularach. – Za takie poświęcenie coś się przecież należy. Gromadka znów się roześmiała. 
– Jak widzę, jestem najbardziej bezinteresowny – odezwał się jegomość z podbródkiem. – Nigdy nie chodzę na cmentarz i nie ubiegam się o stypy, ale jeżeli który z was wybierze się na ten pogrzeb, ja chętnie będę mu towarzyszyć. Prawdę mówiąc, poniekąd sympatyzowaliśmy ze sobą. Przy spotkaniu zawsze wymienialiśmy choć kilka słów. No, tymczasem do widzenia, moi panowie. 
Gromadka rozeszła się i zniknęła w tłumie, a Scrooge, który poznał wszystkich rozmawiających, zwrócił oczy na ducha, jak gdyby oczekując wyjaśnienia tego, co usłyszał. Zamiast odpowiedzi, duch pomknął na ulicę i palcem wskazał dwóch rozmawiających mężczyzn. Scrooge znów nadstawił uszu, w nadziei, że teraz zagadka się rozwiąże. Obu mężczyzn wskazanych przez ducha znał dobrze. Byli to bogaci i bardzo wpływowi giełdziarze. Scrooge usilnie zabiegał o pozyskanie ich szacunku i zaufania, oczywiście w znaczeniu czysto giełdowym. 
– Witam pana – mówił jeden z nich – jak zdrowie? 
– Niezgorzej – odparł zapytany – a pańskie? 
– Dziękuję, dobrze. A starego kutwę powołano nareszcie do obrachunku. 


– Słyszałem o tym. Ale nieznośne zimno dziś mamy... 
– Przecież to właściwa pora... święta Bożego Narodzenia. Pan nie jeździ na łyżwach? 
– Co mi po tym? Mam co innego na głowie. Do widzenia. 
– Do widzenia. 
Ani słowa więcej. Takie było ich przywitanie, rozmowa i pożegnanie. Scrooge’a z początku dziwiło, że duch przywiązuje wagę do tak w gruncie rzeczy błahych rozmów, lecz przeczuwając, że czyni to nie bez celu, zaczął się nad nimi zastanawiać.


Było niemożliwe – rozmyślał – żeby rozmowy dotyczyły Jakuba Marleya, jego dawnego wspólnika, chociażby z tego tylko względu, że Marley umarł już dawno. Śmierć jego należała do przeszłości, a ten duch przecież miał związek jedynie z przyszłością. Na razie Scrooge nie mógł w żaden sposób wymiarkować, o którym z jego znajomych rozmawiano. Nie wątpił jednak, że kogokolwiek dotyczyły te rozmowy, musiały zawierać naukę, mającą na celu jego dobro, a on powinien przyjąć ją z uwagą i wdzięcznością. 
Przyszedłszy do tego przekonania, postanowił uważnie przysłuchiwać się wszystkiemu, co mu w uszy wpadnie; przede wszystkim bacznie obserwować własną postać, jeśli się ona zjawi, przewidując, że jej zachowanie da mu klucz do rozwiązania dręczących go pytań. Zaczął więc szukać samego siebie. Któż to zajął jego uprzywilejowane miejsce na giełdzie? Scrooge nie znał tego człowieka. Rozglądał się na wszystkie strony, ale nie mógł odnaleźć siebie, chociaż zegar giełdowy wskazywał godzinę, w której zwykle tu przebywał. 
Ta okoliczność nie zaniepokoiła go zbytnio, gdyż po odwiedzinach pierwszej zjawy postanowił w głębi duszy, że zmieni dotychczasowy sposób życia; przypuszczał więc, że jego nieobecność na giełdzie potwierdza, iż w postanowieniu swoim wytrwał. 


Duch, wciąż posępny i nieruchomy, stał przy nim z wyciągniętą ręką. Ocknąwszy się z zamyślenia, Scrooge zauważył, że duch nie spuszcza z niego oczu; dreszcz przebiegł po nim od stóp do głowy. Szybko opuścili gwarną część miasta i zapuścili się w jedną z oddalonych dzielnic, gdzie Scrooge nigdy nie zaglądał, wiedząc, że miała jak najgorszą opinię. Zobaczył ciemne, pełne błota ulice; domy zaś i sklepy były nędzne, mieszkańcy bosi, półnadzy, pijani, budzili obrzydzenie.
Podwórza i korytarze nieprawdopodobnie wąskie, zagnojone, wydawały odór, dostrajały się do ludzi, od których tu się roiło. Była to dzielnica błota, nędzy i zbrodni. 


W tej oto strasznej dzielnicy znajdował się nędzny sklepik, w którym sprzedawano stare żelastwo, gałgany, stare butelki, kości. Na podłodze, wewnątrz sklepu, piętrzyły się stosy zardzewiałych kluczy, gwoździ, łańcuchów, zawiasów, pilników, talerzy wag, odważników. Dziwne tajemnice, których zbadania nie każdy odważyłby się podjąć, ukrywały się pod stosami cuchnących łachmanów. Przy piecu, skleconym niezdarnie z kawałków starych cegieł, w którym spalano szczątki zgniłego drzewa, siedział wśród swoich towarów siedemdziesięcioletni człowiek. Od ulicznego chłodu zasłonił się kotarą z gałganów, które rozwiesił na sznurku. Palił fajkę. 


Scrooge i duch zjawili się przy nim w chwili, kiedy do sklepu weszła kobieta dźwigająca ciężki tłumok. Tuż za nią, także z tłumokiem, weszła druga, potem mężczyzna, w czarnym, mocno spłowiałym ubraniu. Wszyscy troje niezmiernie się zdziwili, poznawszy się nawzajem. Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie owa trójka wybuchnęła głośnym śmiechem. 


– To dopiero zdarzenie! – zawołała pierwsza kobieta. – Musi być porządek. Najpierw posługaczka, potem praczka, a w końcu przedsiębiorca pogrzebowy. No, patrz, Joe! Zeszliśmy się tu jak umówieni. Nieprawdaż? 
– W każdym razie nie mogliście wybrać lepszego miejsca na schadzkę – rzekł Joe, wyjmując z ust fajkę. – Chodźcie do salonu. Przecież znamy się wszyscy. Zaczekajcie, zamknę drzwi. Do licha! ale skrzypią... Sądzę, że w całym moim składzie nie mo zna by znaleźć równie zardzewiałych i skrzypiących zawiasów jak te, i równie starych kości jak moje. Tak, tak. Wszystko jest dobrane, odpowiada swemu miejscu i przeznaczeniu. Ale chodźcie do salonu. 
Pomieszczenie nazwane “salonem” było częścią sklepu, oddzieloną od niego czymś w rodzaju złachmanionego parawanu. Stary poprawił płonący ogień kawałkiem żelaza, który niegdyś stanowił część ozdobnej poręczy schodów, usunął kopeć z lampy – był bowiem wieczór – cybuchem swej fajki, którą znów wsunął w usta. 
W tym czasie kobieta, która weszła pierwsza, rzuciła na podłogę swój tłumok, usiadła w swobodnej pozie na stołku i splótłszy dłonie na kolanie spoglądała na dwójkę towarzyszy. 
– Więc cóż? Przecież wszystko w porządku, moja pani Wilber? – odezwała się po chwili. 
– Jestem zdania, że każdy człowiek powinien myśleć o sobie. On przez całe życie tylko tym się zajmował. 
– Święta prawda! – odparła praczka. – Nikt na świecie nie dbał tak o siebie, jak on. Nikt na świecie. 
– Dlaczegoż więc ma pani takie wystraszone oczy, jakby się czegoś bała? Powiadam, że wszystko w porządku i koniec. Wilki przecież nie rzucają się na siebie, a kruk krukowi oka nie wykole. Byłoby głupio, gdybyśmy mieli przeszkadzać sobie nawzajem w interesach. 
– Zapewne! - potaknęła pani Wilber. 
– W takim razie wszystko w porządku – prawiła posługaczka. – Nie wracajmy do dnia wczorajszego, to do niczego nie doprowadzi. Zresztą, czego się obawiać? Trochę drobiazgów nikogo nie zuboży, a nieboszczyk się o nie nie upomni... 
– Zapewne! Zapewne! – znów potwierdziła pani Wilber. 
– Gdyby ten podły kutwa chciał uchronić swoje rzeczy od zmarnowania – mówiła posługaczka – mógł uczynić to łatwo, postępując jak wszyscy uczciwi ludzie. Dlaczegóż nie postarał się, żeby w chwili śmierci była przy nim jakaś dobra dusza. Nie chciał tego, nie postarał się, więc zginął marnie w kącie, gorzej niż pies. 
– Święta prawda! – potwierdziła pani Wilber. – Co posiał, to i zebrał. 
– Jeszcze więcej bym o nim powiedziała, gdybym nie miała głowy zajętej czym innym – tym, z czym tu przyszłam. No, Joe, rozwiąż tłumok, powiedz, co to warte. Nie obawiam się zacząć pierwsza... Owszem, niech oni wiedzą, co tu jest. Grzechu w tym nie ma. No, Joe, rozwiąż tłumok. 
Teraz nastąpiły prawdziwie chińskie ceremonie: jej towarzysze pragnęli okazać, iż są dobrze wychowani. W końcu przedsiębiorca pogrzebowy zdecydował się pierwszy przedstawić swoje łupy. Nie były one znaczące: kilka pieczątek, ołówek w futerale, para spinek, tania szpilka do spinania szala. I to było wszystko. Joe każdy przedmiot skrupulatnie badał, nawet obwąchiwał, kredą kreślił na ścianie cenę, a widząc, że już nic więcej nie ma, zsumował nakreślone liczby. 
– Tyle wynosi twój rachunek, kochany przyjacielu – rzekł do przedsiębiorcy pogrzebowego. – Nie dam ani pensa więcej, choćby mnie smażono na wolnym ogniu. Co dalej? 
Przyszła kolej na panią Wilber. W jej tłumoku znajdowały się prześcieradła, serwety i trochę ubrania; dalej staroświeckie, srebrne łyżeczki do herbaty, szczypce do cukru i trochę obuwia. Jej rachunek również został zapisany na ścianie. 
– Zawsze mam względy dla dam i dlatego więcej im płacę. Ta słabość doprowadzi mnie do ruiny – wyrzekał stary Joe. – Twój rachunek, pani Wilber. Jeżeli zażądasz choć o jednego pensa więcej, to gotów jestem cofnąć moją hojność. 
– A teraz, Joe – zajrzyj do mojego tłumoka – rzekła posługaczka. 
Joe ukląkł na ziemi i, rozmotawszy nieskończoną liczbę supłów, wydobył ogromny zwój ciemnej materii. 
– Co to takiego? – mruknął pod nosem – kotary od łóżka? 


– Zgadza się – odparła, śmiejąc się, posługaczka. 
– Czyżbyś, kochana przyjaciółko, ściągnęła firanki, kółka, chwasty, słowem – całe urządzenie, wtedy kiedy jeszcze leżał na łóżku? – zapytał Joe. 
– Zgadłeś – odparła posługaczka. – Czyżby to nie była odpowiednia pora na to? 
– W tej sprawie muszę ci oddać sprawiedliwość, droga przyjaciółko – rzekł Joe. – Urodziłaś się w czepku i jesteś na drodze do zrobienia majątku. 
– Zapewniam cię, ojcze Joe – rzekła poważnie posługaczka – że wobec takiego człowieka wszelkie skrupuły byłyby śmieszne. Tak jest, uważałabym się za naiwną, gdybym nie skorzystała z takiej okazji i niczego sobie nie wzięła. Ostrożnie z lampą, Joe – dodała – zatłuścisz kołdrę oliwą. 
– To jego kołdra? – zapytał Joe. 
– A czyja? Nie zaziębi się przecież bez niej i nie dostanie kataru. 
– Nie o to chodzi – przerwał Joe. – Obawiam się, czy nie umarł na jakąś zaraźliwą chorobę... 


– Bądź spokojny, ojcze Joe – zapewniła go posługaczka. 
– Nie byłam tak spragniona jego towarzystwa, żebym się miała narazić na niebezpieczeństwo. Nie kręciłabym się przy nim, gdyby go toczyła jakaś zaraza. Miłe mi jeszcze życie. Przypatrz się tej koszuli, ojcze Joe. Zaręczam, że możesz wypatrzeć oczy, a nie znajdziesz ani jednej dziurki, nawet śladu przetarcia. To najlepsza koszula, jaką nieboszczyk posiadał. Szczęście, że tam byłam, bo inaczej zmarnowaliby ją. 
– W jaki sposób? – zapytał zaciekawiony Joe. 
– Włożyliby ją na nieboszczyka i pochowaliby go w niej – odparła śmiejąc się posługaczka. – Znalazł się nawet jakiś głupiec, co ją już włożył na trupa. Spostrzegłam to w samą porę i zdjęłam z niego tę piękną sztukę białego płótna. W perkalu pójść do grobu nie łaska? Sądzę, że perkal jest najstosowniejszy dla nieboszczyków, a szczególnie dla tego starego sknery. Scrooge z przerażeniem przysłuchiwał się tej rozmowie. Ludzie ci, siedzący ciasno, jedno przy drugim, wokół zdobyczy, sprawiali wrażenie drapieżnych zwierząt, budzili w nim taki wstręt, jak bezwstydne demony prowadzące targ o świeżego trupa. 
– Ha! ha! ha! – rozprawiała w dalszym ciągu posługaczka, zaśmiewając się, podczas gdy Joe wydobywszy z ukrycia flanelowy worek z pieniędzmi, odliczał każdemu z trójki przypadającą należność – to była jedyna dobra rzecz, na jaką zdobył się w całym swoim życiu. 
- Zawsze wszystkich odtrącał od siebie, pewnie po to, żebyśmy mogli pożywić się trochę po jego śmierci. Ha! ha! ha! 


– Duchu – szepnął Scrooge, drżąc jak w febrze. – Zrozumiałem, wszystko zrozumiałem. Los tego nieszczęśnika może być moim losem. Do takiego końca prowadzi życie jakie pędzę... Boże miłosierny, co ja widzę?! 
Po tym okrzyku, cofnął się przerażony. Obraz zmienił się nagle i Scrooge znalazł się tuż przy łóżku bez kotar, na którym pod brudnym prześcieradłem ktoś leżał. W straszny sposób wyjaśniało się wszystko, co przed chwilą widział i słyszał. Pokój był ciemny, tak ciemny, że nie można było dokładnie widzieć, co się w nim znajduje, chociaż Scrooge, poruszony jakimś wewnętrznym nakazem, uważnie rozglądał się na wszystkie strony. Słabe światło, przedostające się z zewnątrz padało prosto na łóżko, gdzie leżał trup ograbionego, opuszczonego przez wszystkich człowieka. 


Scrooge spojrzał na ducha; jego ręka wskazywała głowę trupa. Ciało było tak niedbale okryte, że wystarczyło jedno dotknięcie, aby ją odsłonić. Scrooge chciał to uczynić, pragnął zobaczyć twarz nieboszczyka, ale brakło mu sił. “O zimna, straszna śmierci! Możesz tu sobie wznieść tron i otoczyć go wszystkimi okropnościami, jakimi rozporządzasz, gdyż to jest twoje królestwo...Lecz nie jesteś w stanie skazić jednego włosa na głowie miłowanej; nie możesz skazić ani jednego rysu szlachetnej twarzy. Cóż z tego, że ręka takiego człowieka stężeje i bezwładna opadnie? Co z tego, że jego krew stężeje a serce przestanie bić? Ta ręka była otwarta, hojna i dobroczynna; to serce czuło i kochało gorąco.” Nikt tych słów nie wymówił, a jednak Scrooge dokładnie je słyszał, gdy patrzył na leżącego na łóżku nieboszczyka. 
– Gdyby ten człowiek ożył – myślał Scrooge – gdyby mógł rozpocząć nowe życie, co by powiedział o swojej przeszłości? Skąpstwo, chciwość, pragnienie wzbogacenia się... wszystko to sprawiło tak straszny koniec! Zastygły trup leży pod złachmanionym prześcieradłem, opuszczony w ponurym i pustym domu, i nie ma na świecie człowieka, który by powiedział: “On wyświadczył mi kiedyś przysługę, powiedział mi dobre słowo, kiedy potrzebowałem pociechy, teraz odwdzięczę mu się za to.” Kot tylko drapał do drzwi i gdzieś pod podłogą głośno harcowały myszy. Dlaczego mącą ciszę? 
Scrooge nie śmiał roztrząsać tych pytań. 


– Duchu – rzekł w końcu – to straszne miejsce. Nigdy nie zapomnę nauki, jaką tu otrzymałem. Chodźmy stąd! Lecz duch wciąż wskazywał mu ręką głowę trupa. 
– Wiem, duchu, czego żądasz ode mnie – szepnął Scrooge – lecz nie mogę tego spełnić, brak mi sił! 
Zdawało się, ze duch bacznie przyjrzał mu się spod kaptura. 
– O, duchu! – zawołał Scrooge – jeżeli istnieje chocia z jeden człowiek, którego śmierć tego nieszczęśnika zmartwiła, pokaż mi go, błagam cię! 
Duch rozpostarł nad nim całun, jakby skrzydła, po czym opuścił go, i w chwilę potem Scrooge ujrzał jasny, słoneczny pokój, a w nim matkę z dziećmi. 


Matka oczekiwała kogoś z wielkim niepokojem; chodziła od okna do okna, wzdrygała się przy najmniejszym szeleście, wyglądała na ulicę, spoglądała na zegar ścienny. Na próżno próbowała zająć się robotą i z wyraźnym zniecierpliwieniem znosiła krzyki rozbawionych dzieci. 


Wreszcie usłyszała oczekiwane stuknięcie w drzwi. Podbiegła, by je otworzyć. Był to jej mąż, człowiek jeszcze młody, lecz już znużony i sterany ciężkim życiem. Jego twarz miała w tej chwili dziwny wyraz: malowała się na niej radość, której jakby się wstydził i chciał ją ukryć. Zasiedli do stołu, aby spożyć obiad, przygrzewany na piecu. 
Żona zapytała nieśmiało: 


– No i jakie nowiny? 
On milczał, wyraźnie zwlekał z odpowiedzią. 
– Dobre, czy złe? – delikatnie ponaglała żona. 
– Złe – odparł. 
– Więc jesteśmy zrujnowani? 
– Nie, Karolino, jest jeszcze nadzieja. 
– Czy on poczeka? – spytała ona. 
– Byłby to prawdziwy cud, ale po nim czegoś takiego spodziewać się nie można. 
– On już nic nie może zrobić. Umarł. 
Żona była dobrą, zacną kobietą; wystarczyło spojrzeć na nią, żeby się o tym przekonać. Po tym, co usłyszała od męża, poczuła taką ulgę, że podziękowała za nią Bogu, chociaż zaraz ogarnął ją żal i wstyd, że się poddała takiemu egoizmowi. W każdym razie jej pierwsze wrażenie było radosne. 
– Więc – rzekła do męża – owa na pół pijana baba, o której wspomniałam ci wczoraj, powiedziała mi prawdę, kiedy usiłowałam dostać się do niego, żeby wyprosić chociaż tydzień zwłoki. On naprawdę umarł. Zdawało mi się, że umyślnie skłamała, aby mnie się pozbyć. 
– Jak myślisz? – zapytał mąż. – Kto teraz przejmie nasz dług? 
– Nie wiem. W każdym razie, zanim ureguluje się sprawa spadku, znajdziemy potrzebne pieniądze. Musiałby nas prześladować szczególny pech, gdyby jego spadkobierca okazał się równie nieludzki. Na razie możemy spać spokojnie. Wielki ciężar jakby spadł im z serca. 
Nawet twarzyczki dzieci, przysłuchujących się rozmowie rodziców, której przecież dokładnie nie rozumiały, zajaśniały radością. Śmierć tego człowieka wniosła odrobinę szczęścia do biednego domu. 
– Duchu – odezwał się Scrooge – pokaż mi śmierć, której towarzyszy miłość i żal. Inaczej ów straszny pokój, któryśmy niedawno opuścili, wciąż będzie mnie prześladował. 
Duch powiódł go przez kilka dobrze mu znanych ulic. W drodze Scrooge rozglądał się na wszystkie strony, w nadziei, że zobaczy swą postać, ale daremnie. 
Weszli do domu biednego Boba Cratchita, do tego samego mieszkania, które Scrooge niedawno odwiedził. Zastali tam matkę z dziećmi. W pokoju panowała cisza. Zwykle swawolne maluchy, braciszek i siostra, siedziały teraz cichutko w kącie pokoju i nie spuszczały oczu z Piotra, pochylonego nad otwartą książką. 
Matka i starsza córka szyły. “On zaś wziął dziecko i postawił wśród nich”. Kto wypowiedział te słowa? Przecież to nie sen, Scrooge słyszał je wyraźnie? Widocznie Piotr je odczytał głośno w chwili, gdy duch ze Scrooge’em przestępowali próg pokoju. Dlaczego chłopiec tak nagle przerwał czytanie? Matka położyła robotę na stole i zakryła twarz dłońmi. 
– Oczy mnie bolą od koloru tej tkaniny... – szepnęła. Od koloru tkaniny? O, biedny, maleńki Tim!...– Już mi lepiej – rzekła po chwili. – Prawdopodobnie szycie przy świetle męczy moje oczy, ale nie chcę, żeby ojciec to zauważył. Zapewne niedługo wróci. Powinien już być w domu. 


– To prawda – potwierdził Piotr, zamykając książkę. – Czy zauważyłaś, mamo, że ojciec teraz chodzi znacznie wolniej niż dawniej? 
Zapanowała przykra cisza. Wreszcie matka spokojnie, głosem, który raz tylko zadrżał, powiedziała: 
– Pamiętam, jak chodził szybko, nawet bardzo szybko z... maleńkim Timem na plecach... 
– Ja także - szepnął Piotr. 
Wszyscy kolejno powtórzyli: 
– I ja także. 
– Bo przecież Tim nie był ciężki – mówiła dalej matka, pochylając się nad robotą. – Przy tym tak bardzo go kochał, że nawet nie czuł jego ciężaru.Zdaje się, że ojciec wraca... 


Pani Cratchit poderwała się i szybko pobiegła na spotkanie męża. Bob wszedł do pokoju. Szyję miał owiniętą wełnianym szalikiem, a bardzo go ten biedak potrzebował. 
Herbata juą grzała się dla niego, a dwoje najmłodszych dzieci od razu wdrapało się na kolana ojca i przytuliły twarzyczki do jego twarzy, jak gdyby chciały powiedzieć: 
– Nie myśl już o tym, tatusiu! Nie martw się!... 


Bob wesoło bawił się z nimi, dla kaądego zresztą miał dobre słowo. Spostrzegłszy rozłożoną na stole robotę, chwalił pracowitość i zręczność ąony i córek. 
– Skończycie to przed niedzielą – zauważył. – Dzielne z was robotnice. 
– Niedziela? – powtórzyła żona. 
– Więc dziś tam byłeś, Robercie? 
– Tak, moja droga – odpowiedział Bob. 
– Bardzo żałowałem, że nie poszłaś ze mną. Jak tam się wszystko zieleni. Ale ty często tam chodzisz, więc wiesz, jak tam jest pięknie. Ja przyrzekłem sobie, że będę go odwiedzać w każdą niedzielę... Moje maleństwo! 
Po tych słowach Bob się rozpłakał. Tak kochał małego Tima, że na jego wspomnienie nie mógł się powstrzymać od łez. Wstał i poszedł do pokoju na górze, oświetlonego i przyozdobionego zielenią, jak na dzień wigilijny. Przy łóżeczku dziecka stało krzesełko i można było wyczuć, że jeszcze niedawno ktoś na nim siedział. Teraz Bob tam usiadł i oddał się bolesnym myślom. Kiedy się uspokoił, ucałował łóżeczko, a jego twarz przybrała spokojny wyraz – człowieka pogodzonego z ciężkim ciosem. 


Wrócił na dół już w innym nastroju. Teraz wszyscy usiedli wokół kominka i zaczęli gwarzyć. Matka i córki wciąż pracowały. Bob z ożywieniem opowiadał o szczególnej życzliwości jaką mu okazał siostrzeniec Scrooge’a, którego spotkał na ulicy. Widział go tylko raz jeden, i to przelotnie, tymczasem dziś, gdy się spotkali, siostrzeniec Scrooge’a przywitał go serdecznie i zapytał, czy nie spotkało go coś złego… 
– Oczywiście – mówił Bob – nie mogłem tego ukryć przed nim. To miły, dobry człowiek. Czy uwierzysz, droga żono, że bardzo się tym przejął. Powiedział mi: “Szczerze panu współczuję, panie Cratchit, i proszę przekazać moje serdeczne ubolewanie zacnej małżonce”. Nawiasem mówiąc, nie pojmuję, skąd on wie o tym? 
– O czym, mój drogi? – że jesteś zacna i dobra. 
– Wszyscy o tym wiedzą! – zawołał Piotr. 
– Dobrze powiedziane, mój chłopcze – pochwalił go ojciec. – Mam nadzieję, że tak jest naprawdę. “Szczerze wam obojgu współczuję, moi państwo” – powtórzył siostrzeniec Scrooge’a i wręczając mi swój bilet, nadmienił: “Oto mój bilet. Może będę mógł być panu w czymkolwiek pomocny, proszę zwrócić się do mnie z całą otwartością”. Byłem wprost oczarowany, nie tyle jego propozycją i nie myślą o tym, że może nam istotnie dopomóc, lecz jego uprzejmością. Bardzo mnie tym ujął. Mógłby kto pomyśleć, że znał Tima i żałuje go na równi z nami. 
– Jestem pewna, że ma dobre serce – rzekła pani Cratchit. 
– Byłabyś jeszcze bardziej przekonana, gdybyś go widziała i rozmawiała z nim – podchwycił Bob. – Wcale bym się nie dziwił – uważajcie, co powiem! – gdyby pomógł Piotrowi znaleźć lepszą pracę. 
– Słyszysz, Piotrze? – rzekła pani Cratchit. 
– A wtedy – zawołała jedna z dziewcząt – Piotr się ożeni i zamieszka u siebie! – Co ty wygadujesz... – mruknął Piotr niby z oburzeniem, ale po jego oczach widać było, że uśmiecha mu się ta myśl. 
– Nie ma w tym nic niezwykłego – rzekł Bob – chociaż, prawdę mówiąc, masz jeszcze na to dosyć czasu, mój drogi. Lecz jeżeli kiedykolwiek przyjdzie nam się rozstać z sobą, jestem przekonany, że żaden z nas nie zapomni małego Tima. Prawda, że wszyscy będziemy zawsze pamiętali to pierwsze rozstanie? 
– Zawsze, ojcze! - odpowiedzieli wszyscy. 
– Wiem o tym, moi drodzy – ciągnął Bob – jak również i o tym, że przez pamięć o nim, jaki był dobry, kochający, cierpliwy i łagodny, chociaż tak mały, nigdy żadna waśń nas nie poróżni. 
– Z pewnością, ojcze! – znów odpowiedzieli wszyscy. 
– Dziękuję wam – rzekł Bob. – Jestem bardzo szczęśliwy! 
Pani Cratchit ucałowała go, potem, kolejno, ucałowały go dzieci, wreszcie uścisnął jego rękę Piotr. Nad tą zacną rodziną unosił się, jak błogosławieństwo Boże, duch maleńkiego Tima. 


– Duchu – odezwał się Scrooge – coś mi mówi, że chwila naszego rozstania zbliża się. Czuję to, chociaż nie wiem, jak się to odbędzie. Powiedz mi teraz, kim był ten człowiek, którego widzieliśmy na śmiertelnym łożu? 
Duch Wigilii przyszłości poprowadził go w taki sam sposób, jak wcześniej prowadził do dzielnicy giełdowej. Teraz posuwał się bardzo szybko, nie zatrzymując się nigdzie. Ten pośpiech niepokoił Scrooge’a. Zaczął prosić, aby się chociaż na chwilę zatrzymał. 
– Na tej ulicy – tłumaczył się – przez którą tak pędzimy, znajduje się mój kantor. Tu ogniskują się wszystkie moje interesy. Oto dom, w którym jest mój kantor. Pozwól mi zobaczyć, co się tam będzie działo w przyszłości. 
Duch zatrzymał się, lecz wskazywał ręką w inną stronę. 
– Przeciez mój dom jest tutaj? – zauważył Scrooge. – Dlaczego wskazujesz inne miejsce i chcesz mnie tam prowadzić? 
Nieubłagany duch wciąż trzymał wyciągniętą rękę wskazującą inny kierunek. Scrooge jednak pobiegł do okna swego kantoru i chciwie przylgnął do szyby. W lokalu i teraz był kantor, ale już nie jego. Zmieniło się umeblowanie, a na miejscu szefa siedział ktoś nieznany. Ręka ducha wciąż nie zmieniała kierunku. Scrooge wrócił do zjawy i posłusznie udał się za nią, starając się rozwiązać w myśli pytanie: dlaczego nie zobaczył siebie w kantorze i co się mogło z nim stać? 


Nagle zatrzymali się przed żelaznymi sztachetami, wśród których znajdowała się wielka brama. Scrooge uważnie rozejrzał się wokoło, chciał bowiem ustalić, gdzie się znajdują. Byli na cmentarzu. Tu, pod ziemią, na głębokości kilku łokci, leżał ten nieszczęsny człowiek, którego nazwisko miał niebawem poznać. Cmentarz otaczało nieskończone mnóstwo ścian domów, a cała jego powierzchnia zarośnięta była trawami i chwastami – roślinami śmierci, a nie życia. 
Duch, stojąc wśród mogił, wskazywał na jedną z nich. Scrooge, drżąc cały, zbliżył się do niej. Duch pozornie wcale się nie zmienił, lecz Scrooge’owi zdawało się, iż w jego ponurej, majestatycznej postaci spostrzega coś nowego, co go do głębi poruszało... 


– Zanim zbliżę się do grobowca, który mi wskazujesz – rzekł – odpowiedz mi na jedno jedyne pytanie. Chcę mianowicie wiedzieć, czy to, co widzę, jest obrazem tego, co musi się spełnić, czy też tego, co może nastąpić? 
Zamiast odpowiedzi, duch dotknął ręką mogiły, przy której stali. 
– Zapewne – mówił Scrooge dalej – człowiek w życiu musi iść tą drogą, jaką sam obrał i dojść do pewnych, odpowiadających jej, rezultatów. Ale jeżeli człowiek opuści dawną swoją drogę i skieruje się na inną, to przecież osiągnie też i inny rezultat. Powiedz, czy takie znaczenie mają obrazy, jakie mi pokazałeś? 
Duch wciąż stał nieruchomy, wskazując grobowiec. Scrooge, drżąc całym ciałem ze strachu, niemal pełznąc, przysunął się do grobowca i przeczytał na nim swoje własne nazwisko: EBENEZER SCROOGE...


– Więc to samego siebie widziałem?! – zawołał, padając na kolana. 
Teraz palec ducha przesuwał się, raz po raz, od jego osoby do mogiły. 
– Nie, duchu! O, nie! – zawołał Scrooge. 
Duch wciąż powtarzał ten sam ruch ręką. 
– Duchu! – krzyknął Scrooge, chwytając płaszcz widma. – Wysłuchaj mnie... Ja już nie jestem tym człowiekiem, jakim byłem do chwili spotkania się z tobą... Nie jestem i nie będę przenigdy... Dlaczego pokazałeś mi tak straszne rzeczy? Czy dla mnie nie ma już ratunku? 
Ręka ducha po raz pierwszy zadrżała. 


– O, dobry duchu! – błagał Scrooge, leżąc u stóp widma z twarzą zwróconą do ziemi. – Zmiłuj się nade mną, ratuj mnie! Powiedz, że jeżeli zmienię życie, to zmienię też obrazy, jakie mi pokazałeś... 
Ręka widma poruszyła się, jakby przytakująco. 
– Odtąd z całej duszy będę czcił święta Bożego Narodzenia – przyrzekał ze skruchą Scrooge – i przez cały rok będę na nie z radością czekał. Będę też pamiętał o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wszystkie trzy duchy, które mnie odwiedziły, żyć będą we mnie. O, duchu, powiedz, że mogę zetrzeć napis z tego grobowca... 
Z rozpaczą chwycił dłoń ducha. Ten usiłował ją wydrzeć, ale Scrooge trzymał z całej siły. Duch jednak był silniejszy od niego i uwolnił rękę.

Scrooge jeszcze raz wzniósł dłonie, aby znów błagać o zmianę swego losu. Nagle zobaczył, że płaszcz i kaptur widma zmniejszają się, kurczą, aż wreszcie całe zjawisko przemieniło się w poręcz jego własnego łóżka... - przejdź do cz. 5 - Przebudzenie i koniec historii
Wszystkie części:

cz. 5 - Przebudzenie i koniec historii

Autor: Charles Dickens
Ilustracje: Roberto Innocenti/ P.J Lynch/ Anton Pieck/ Carter Goodrich/ Libico Maraja/ Jonathan Tommey/ Lisbeth Zwerger
Przeczytaj też bajki z innych zakątków świata w zakładce: Alfabetyczny spis treści wszystkich bajek, a także inne bajki europejskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Osobom spamującym, próbującym reklamować w komentarzach inne strony- podziękuję i ich komentarze będą usuwane.
Pozostałym, bardzo dziękuję za wyrażenie swojej opinii i zapraszam ponownie:)